Poniedziałek 16 czerwca nie był dla nas dniem odpoczynku po morderczych wyzwaniach niedzieli. Nazajutrz po Gran Fondo Campagnolo mieliśmy bowiem zaplanowaną około dwustu kilometrową podróż na wschód tzn. z Pedaveny do Piano d’Arta, malutkiej miejscowości w rejonie Carnia, nieopodal Tolmezzo. Jednym słowem czekał nas przejazd z regionu Veneto do Friuli. Ale nie tylko, bowiem w tej drodze mieliśmy sobie zrobić przystanek w Cortina d’Ampezzo by odbyć wymagającą dwugodzinną przejażdżkę z miasta Igrzysk Olimpijskich 1956 roku przez przełęcz Tre Croci na słynną metę Tre Cime di Lavaredo i z powrotem. Niestety pogoda nadal nie była nam przyjazna. Padało od Belluno i w okolicach Cortiny w obliczu deszczu i niskiej temperatury dokonaliśmy korekty naszych planów. Piotr zdecydował odpuścić sobie jazdę tego dnia. Ja natomiast mając w swym „dorobku” Tre Croci postanowiłem zdobyć za wszelką cenę przynajmniej Tre Cime. W rejonie Trzech Szczytów byłem już bowiem po raz trzeci, lecz dotąd nie podjąłem się próby sforsowania tego stromego podjazdu na rowerze. W lipcu 2003 roku mając w nogach Falzarego i wspomniane Tre Croci odpuściliśmy sobie z Andrzejem i Wojtkiem ten piękny, acz bardzo trudny finał. Natomiast w maju 2007 roku podczas Giro d’Italia byliśmy już na samej górze, ale samochodem w roli widzu przyglądając się popisom niesławnego dziś duetu Ricco’ & Piepoli. Ostatecznie Tre Croci przejechaliśmy samochodem by dotrzeć do Misuriny nad jeziorem o tej samej nazwie gdzie zaczyna się 7-kilometrowy podjazd pod Tre Cime di Lavaredo.
Na miejscu szybka przebieranka przy samochodzie ze stroju cywilnego w kolarskie ciuchy. Tymczasem po wyjściu z auta na wysokości około 1750 metrów n.p.m. przywitała nas temperatura 5 stopni Celsjusza, więc warunki do wykonania tej czynności miałem niczym biegacz narciarski czy biathlonista po zawodach o Puchar świata. Umówiliśmy się na powtórzenie manewru z Monte Grappa czyli jadę tylko na górę gdzie Piotrek będzie na mnie czekał w samochodzie tak by oszczędzić sobie lodowatego zjazdu przy temperaturze, która na szczycie musiała już być bliska zeru. Jazda bez żadnej rozgrzewki i już po kilkuset metrach pierwsza ściana długości kilometra. Przy średnim nachyleniu 10,6, zaś maksymalnym nawet 14%. Przyznam, że w tych warunkach atmosferycznych, w ciepłym ubiorze i z całym niedzielnym maratonem w nogach owe 40 minut na Lavaredo było chyba moimi najtrudniejszymi chwilami podczas nie-wyścigowych dni tej wyprawy. Ów zapoznawczy kilometr był jednak tylko wstępem do lepszej zabawy. Po nim następował krótki zjazd i kilkaset metrów terenu „falsopiano” przez zasadnicza częścią podjazdu długości około 4200 metrów przy średnim nachyleniu około 12, zaś max. 18%! Prawdziwa golgota, której przejechanie zajęło mi ponad 27 minut przy średnim tempie 9,3 km/h. Wokół piękne, acz surowe widoki. Chłód i mój nierówny oddech zmęczenia powodowały kłucie w płucach. Niemniej skoro już tak przyszło mi się męczyć bliżej szczytu uznałem, iż wjadę wyżej niż bohaterowie ubiegłorocznego Giro, a nawet ponad Rifugio Auronzo, a mianowicie do samego końca drogi która dociera kilkanaście metrów powyżej owego schroniska na wysokość bodaj 2349 metrów n.p.m.
Na szczęście czekał tam już na mnie mój „dyrektor sportowy”, w którego pojawienia się na górze musiałem jednak zainwestować 20 Euro, albowiem na strażnicy 5 kilometrów przed szczytem od wszystkich samochodów jadących dalej (wyżej) pobierana jest opłata w wysokości kilku Euro za jeden piekielny kilometr. Po powrocie do Misuriny i wykonaniu kilku zdjęć nad zasnutym mgłą jeziorem ruszyliśmy w dalsza drogę na wschód, na spotkanie z potworem zwanym Zoncolan. Najkrótsza, acz być może nie najszybsza droga do Piano d’Arta powiodła nas przez Auronzo do Cadore, przełęcz Mauria (1295 m. n.p.m.) i miejscowości Ampezzo oraz Tolmezzo. Po dotarciu na miejsce jedynym wyrazem naszej wieczornej aktywności był spokojny spacer po górskich uliczkach miasteczka. Przezornie postanowiliśmy oszczędzać siły przed wtorkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz