niedziela, 29 czerwca 2008

Gran Fondo Coppi - cz. II

Uparłem się jednak na większy wyczyn, więc wypadało mi przez via Savona oraz via Spinetta wyjechać z miasta w kierunku południowym na Chiusa Pesio. Przyznam, że w owym momencie średnio mi się to uśmiechało. W nogach miałem już blisko 160 kilometrów po prawie pięciu i pół godzinie jazdy. Z nieba lał się żar, który wkrótce miał sięgnąć 31 stopni i na domiar złego następnych kilkanaście kilometrów musiałem pokonać zupełnie sam. Dopiero tuż przed podjazdem pod Pradeboni doszła mnie grupka kilku rywali. Atmosfera w tej grupie była bardzo dobra i tak butelka wody otrzymana od przydrożnego kibica rozeszła się do każdych rąk. Wzniesienie numer trzy mimo, że najłatwiejsze z całej piątki (niespełna 4,5 km przy średniej 6,8 %) również był w stanie podzielić naszą grupkę. Na początku tego podjazdu po raz pierwszy poznałem też swoją sytuacją na trasie. Otóż kolejny kibic, który widać stał w tym miejscu dłuższy czas krzyknął w naszym kierunku, iż zajmujemy miejsca w okolicy trzydziestego. Następnie zjazd do Peveragno i siedem kilometrów pagórkowatego terenu przez wzgórze Colletto San Giovenale, Boves do Cerati gdzie zajmowałem 28 miejsce.

Ten odcinek przejechałem w towarzystwie dwóch około 50-letnich Włochów. Jeden z nich bardzo wesoły i gadatliwy po tym jak zdradziłem kraj swojego pochodzenia stwierdził, że w pokonaniu czwartego wzniesienia czyli Colletto del Moro będzie nam musiał pomóc duch Jana Pawła II. Co tu dużo mówić ten podjazd, choć krótki to jest bardzo treściwy o czym świadczą jego wymiary 3,8 km przy średnim nachyleniu blisko 9,2 %. Niemniej ten obraz zamydla nieci „luźny” pierwszy kilometr na poziomie 2,7 %. Mocne wrażenie robią za to dwa ostatnie kilometry o średniej stromiźnie 13,9 % i max. 19 %! Gdy zawodowcy po raz pierwszy poznali tą górkę podczas Giro del Piemonte 1980 i wielu z nich musiało podejść na piechotę wielki Francesco Moser rzekł, iż na to wzniesienie trzeba czekanów, a nie rowerów.

Atmosfera na tej górce była niesamowita. Każdy musiał znaleźć swój pomysł na przebycie kolejnej setki metrów. Droga wąska i poprowadzona w lesie. Do tego liczne zakręty. Gdy pokonywałem jedną prostą słyszałem „tifosich” na serpentynie wyżej, zaś im bliżej szczytu tym więcej było kibiców. Ci zaś nie tylko gorąco nas dopingowali, ale byli w stanie docenić nasz wysiłek. Oferowali swą pomoc pytając czy życzymy sobie wsparcia w postaci popchnięcia, zaś gdy ktoś tak jak ja odmawiał zasługiwał sobie w ich ustach na komplementy w rodzaju „bravo” czy „bravissimo”. W szpalerze kibiców udało mi się w końcu wdrapać na szczyt, który znany jest też z etapu Giro 2002 do Limone Piemonte. Przyznam, że w takich okolicznościach samemu można było się na chwilę poczuć „profim”.

Następnie szybki zjazd do Robilante i odcinek lekko w dół do Roccavione, gdzie w nogach mieliśmy już ponad 200 kilometrów. Potem czekał wszystkich 9-kilometrowy odcinek drogami Valle Gesso, prowadzący lekko do góry aż po Valdieri. Znów jechałem w towarzystwie dwóch Włochów. Jak ustaliłem następnie na podstawie wyścigowej klasyfikacji starszym z nich był Mario Frazzetto, zaś drugim niewiele młodszy ode mnie Riccardo Cortesi z kategorii senior. Po 211 kilometrach przyszedł czas na ostatnią tego dnia męczarnie czyli podjazd pod Madonna del Colletto mogący się pochwalić wymiarami 6 km przy średniej 8,8 %. Szokiem dla wszystkich umęczonych siedmioma czy więcej godzinami jazdy był  z pewnością pierwszy kilometr tego wzniesienia, na którym szosa przez moment pięła się pod kątem nawet 18 %. Zgodnie współpracując z Riccardo (Mario odpadł na stromym odcinku) połknęliśmy paru słabnących rywali i ostatecznie w około 29 i pół minuty przy przyzwoitej średniej 12,4 km/h wdrapaliśmy się na górę skąd do mety pozostawało jeszcze około 30 kilometrów.

Pod koniec zjazdu doszedł nas wysoki Włoch Mattia Corrado zaliczany do tej samej kategorii wiekowej co Riccardo. Po zjechaniu do Festiony trzeba było jeszcze przeżyć 9 kilometrów pofałdowanego terenu na bocznych dróżkach i dopiero na 15 kilometrów przed metą wjechaliśmy na główną szosa na Cuneo gdzie teren nieznacznie, acz stale opadał. Na tym odcinku bardzo przydała się siła Mattii, który wychodząc na zmiany podkręcał tempo do 45 km/h. Ja i Riccardo dawaliśmy się z siebie niewiele mniej. W sumie sam się dziwię, że po 230 kilometrach wcześniejszego wysiłku byłem w stanie przejechać ten ostatni fragment trasy z przeciętną 40,4 km/h. Finisz z naszej grupki gładko wygrał Mattia, mi zaś zabrakło paru metrów  ostatniej prostej by po wyjściu na trzeciej pozycji z ostatniego wirażu zawalczyć z Riccardo. Mniejsza o szczegóły osiągnięty wynik i tak oceniam jako bardzo dobry. W wyścigu byłem dwudziesty czwarty z czasem 8 godzin i 37 minuty (przeciętna 28,94 km/h), zaś realnie osiągnąłem dwudziesty drugi czas tzn. 8 godzin 36 minut i 14 sekund. Wśród „stranierich” byłem czwarty, zaś w polskim gronie drugi. Jak się bowiem okazało niespełna dwie minuty przed moim tercetem wyścig ukończył Ernest Kurowski z Plannja Racing Team. Piotrek przejechał metę na 52 miejscu w czasie 9 godzin 1 minuty i 4 sekund.

Za metą odsapnąwszy każdy z nas musiał jeszcze przejechać kilka kilometrów do bazy w Cerialdo. W niej przyszedł czas na upragniony prysznic, posiłek i odpoczynek. Pod wieczór mogliśmy jeszcze obejrzeć finałowy mecz Mistrzostw Europy pomiędzy Hiszpanią a Rosją. Potem spakowaliśmy się i zgodnie planem około północy czyli przy przyjemnej temperaturze i raczej pustych szosach rozpoczęliśmy drogę powrotną do kraju. Na pożegnanie od naszych przemiłych gospodarzy dostaliśmy domowe specjały tzn. od Marii prowiant na drogę, zaś od Giacomo wino do skosztowania rzecz jasna już w ojczystym kraju. Przejazd do Pruszkowa przez Brenner, Kufstein i Gorlitz zajął nam skromne osiemnaście godzin. Ach jak daleko mamy w te najpiękniejsze rejony Starego Kontynentu. Na noc zatrzymałem się u przyjaciół w Błoniu, zaś do Trójmiasta wróciłem we wtorkowe popołudnie. Sukces wyprawy mimo początkowych problemów z kapryśną pogodą był pełny. Udało mi się na dobrym poziomie przejechać trzy bardzo ciężkie wyścigi, w tym Gran Fondo Campagnolo skalą trudności przewyższające tegoroczne królewskie etapy Giro, Touru czy Vuelty. Na rowerowym liczniku przybyło mi łącznie 1260 kilometrów i co bardziej wymowne ponad 32.300 metrów przewyższeń. Przejechałem dwadzieścia osiem podjazdów, w tym aż szesnaście o amplitudzie ponad 1000 metrów. Taką eskapadę śmiało mogę nazwać podróżą życia, a czy uda się coś takiego powtórzyć lub przebić – czas pokaże.

Gran Fondo Coppi - cz. I

W niedziele tradycyjnie już bardzo wczesna pobudka. Start Gran Fondo & Medio Fondo Coppi został wyznaczony przy wylocie z głównego placu Cuneo czyli Piazza Tancredi Duccio Galimberti w kierunku ulicy Corso Roma. W przeciwieństwie do GF Campagnolo czy GF Pantani na starcie tej imprezy nie stanęły tysiące uczestników, lecz setki. W dodatku GF Coppi nie zwabia na swe trasy gwiazd sceny Gran Fondo z pół-zawodowych ekip. Wszyscy oni tego dnia ścigali się na bodaj najsłynniejszej w włoskich imprez tego rodzaju czyli Maratona dles Dolomiti, która w tym roku doczekała się nawet kilkugodzinnej relacji live w stacji Rai Sport! Na uboczu tych wielkich wydarzeń czyli u nas w Cuneo stanęło tylko 850 amatorów kolarstwa, z czego jak się później okazało 685 ruszyło na 157-kilometrową trasę Medio Fondo, zaś 175 śmiałków odważyło się przejechać 249-kilometrowy maraton Gran Fondo. Wspomniałem, że z uwagi na zniszczenia po powodziach organizatorzy musieli niemal w ostatniej chwili zmieniać trasy wszystkich swych wyścigów. Wedle pierwotnych założeń uczestnicy Gran Fondo mieli ruszyć na północ i przez podjazd pod Montemale dojechać do Valle di Varaita, by następnie przejechać od północnej strony dwa „dwutysięczniki” czyli Sampeyre i Fauniera, a na koniec jeszcze Madonna del Colletto od północnej strony niczym na etapie Giro d’Italia 1999, który wiódł do Borgo San Dolmazzo.

Po zmianach przyszykowano dla nas w zasadzie dwie rundy. Pierwsza tzn. północna była jednocześnie pełną trasą Medio Fondo i wiodła z Cuneo przez Caraglio i Dronero do Valle di Maira. Następnie w miejscowości Stroppo należało rozpocząć podjazd pod jedynego na nowej trasie „olbrzyma” czyli południową stronę przełęczy Sampeyre (2284 m. n.p.m.). Nastepnie zjechać zeń na północ ku Valle di Varaita i dalej przez Rossanę dotrzeć ponownie do Dronero, za którym znajdował się podjazd pod Piatta Sottana (1130 m. n.p.m.) będący dłuższą wersją podjazdu pod Montemale. Potem z powrotem na płaskim teren i przez Caraglio do Cuneo gdzie dla wszystkich „masochistów” zaczynała się runda druga-południowa o długości 92 kilometrów. Na niej trzeba było z kolei pokonać trzy wzniesienia tzn. dość przyjazne Pradeboni (868 m. n.p.m.) oraz bardzo strome: Colletto del Moro (949 m. n.p.m.) i Madonna del Colletto (1304 m. n.p.m.).

Pierwsze kilometry były bardzo szybkie bo prowadziły w terenie z gruntu płaskim. Ponieważ peleton był zaledwie kilkuset osobowy to stwarzało szansę dojechania do podnóża pierwszego wzniesienia razem z najlepszymi. Jednak aby tego dokonać należało jechać uważnie i niekiedy w dobrym towarzystwie przeskoczyć z wolniejszej grupy do szybszego peletoniku. Ostatecznie 42-kilometrowy odcinek wiodący lekko pod górę do Stroppo przejechałem w pierwszej dużej grupie ze średnią prędkością nieco ponad 36 km/h. Potem zaczął się podjazd pod Sampeyre (18,3 km przy średniej 7,6 % i max. 14 %), na którym z miejsca odbyła się naturalna selekcja.

Sprzyjał temu bardzo trudny początek tego wzniesienia czyli pierwsze 5 kilometrów przy średniej 9,1 %. Chwilę oddechu przyniósł 4-kilometrowy odcinek między Cucchiales a San Martino, na którym były nawet krótkie fragmenty zjazdu. Dalej trzeba było po prostu wypracować swój własny rytm jazdy aby nie przeliczyć się z siłami na pozostałych do szczytu 9,3 kilometra o średnim nachyleniu 8,8 %. Oczywiście z biegiem czasu i pokonywaniem wysokości las ustąpił pola łąkom, ale było jeszcze zbyt wcześnie by słońce mogło nam dokuczyć w tym odkrytym terenie. Na górę wjechałem w niespełna 75 minut z całkiem niezła jak na taki podjazd średnią 14,3 km/h.

Przyszedł czas na zjazd, który okazał się niezłą szkołą przetrwania. Przyznam, że górskie drogi w Piemoncie nie mogą się równać pod względem jakości nie umywają się do eleganckich szos rodem z Dolomitów. Czegoż to nie było na tym zjeździe: dziury, garby, pęknięcia szosy podłużne i poprzeczne, łachy piachu czy żwiru, opadłe gałęzie czy w końcu strumyki wody. Do tego jeszcze w sumie wąska droga, a z naprzeciwka wyjeżdżali nam „na spotkanie” bohaterowie Super Randonnee będący w drodze od 37 godzin! Udało mi się zjechać z przełęczy do miasteczka Sampeyre całym i zdrowym. Do tego w towarzystwie paru osób co zapewniało mi szybki transfer w dół doliny Varaita przy systemie pracy zmianowej. Nasza grupka stopniowo urosła dzięki czemu coraz rzadziej musiałem wychodzić na prowadzenie i miałem okazję przekąsić „małe co-nie-co”. Lekko zjazdowy 23-kilometrowy odcinek z Sampeyre do Piasco mój pociąg przejechał w średnim tempie blisko 46 km/h.

Teraz czekało nas 60 kilometrów w kierunku południowym do Cuneo, z przejazdem przez niewielki pagórek Rossana i dość kłopotliwe wzniesienie Piatta Sottana. Pod Rossanę przyśpieszyłem i odjechałem od grupy, po to by zacząć zjazd z lekkim zapasem i nie mieć kłopotów na zjeździe. Moim celem była bowiem jazda w towarzystwie do podnóża wspomnianej Piatty. Tymczasem okazało się, iż na tyle mocno wysforowałem się do przodu iż kilka ładnych kilometrów musiałem czekać by rywale mnie dogonili. Przyszedł czas na 7-kilometrowy podjazd pod Montemale-Piatta Sottana ze średnim nachyleniem 7,3 %. To wystarczyło by porwać moją grupę. W Montemale można było uzupełnić zapasy na bufecie, ale nie była to jeszcze dobra pora na jedzenie, albowiem przed szczytem trzeba było pokonać m.in. bardzo trudne 2 kilometry przy średniej ponad 9 % i max. 14 %. Należało zacisnąć zęby i przepychać korby wyglądając łatwiejszych ostatnich kilkuset metrów tego podjazdu.

Potem zaś najlepiej było chyba zamknąć oczy i zdać się na wolę Bożą. Okazało się, że zjazd z Piatty poprowadzony jest na tyle bocznymi duktami, iż z punktu widzenia szosowca tak wąska, stroma i przy tym słaba droga uchodzić mogła co najwyżej za kozią ścieżkę. Minęło mnie na niej kilka osób, gdyż wolałem zjeżdżać ostrożnie. Każdy sobie radzi jak może. Po zjeździe mieliśmy do Cuneo jeszcze 25 kilometrów. Na szczęście nie musiałem ich przebywać samotnie. Znalazłem się w 8-osobowej grupce, która zgodnie dojechała do przedmieść tego miasta. Liczyłem, że przynajmniej część z moich kompanów wyruszy wraz ze mną w dalszą odyseję na południową rundę wyścigu. Niestety moje nadzieje okazały się płonne, albowiem gdy tylko dojechaliśmy w znajomy z poranka rewir Corso Roma wszyscy oni jak jeden mąż skręcili w prawo ku mecie Medio Fondo na Piazza Galimberti. Wtedy też w lot zrozumiałem sens ataków na pagórku pod miastem. Były one obliczone na walkę o lepsze miejsce na trasie krótszego z dwojga wyścigów. Na podstawie wyniku jaki osiągnął jadący w tej grupce kolarz niemieckiego zespołu RSV Guttersloh mogę przypuszczać, iż w Medio Fondo zająłbym miejsce na początku szóstej dziesiątki.

sobota, 28 czerwca 2008

Cuneo & Mondovi'

Natomiast wieczorem udaliśmy się do Cuneo by załatwić formalności rejestracyjne oraz około godziny dwudziestej pierwszej obejrzeć start prawdziwych herosów szos w imprezie zwanej Super Randonnee. Jej uczestnicy mieli do przejechania ogółem 509 kilometrów wokół Cuneo przez przełęcze i wzniesienia na pograniczu włosko-francuskim tzn. Lombarda, Bonette, Vars, Izoard, Montgenevre, Sestriere, Sampeyre i Piatta Sottana. Jechać mogli również w nocy stąd ich odpowiedni ekwipunek w postaci odblaskowych kamizelek oraz rozmaitych światełek na kaskach czy rowerach. Organizatorzy wyznaczyli im limit czasu 44 godzin na przejechanie całej morderczej trasy. Wedle pierwszych założeń ten rajd będący niesamowitą próbą siły ludzkiego charakteru miał być nieco krótszy (440-kilometrowy), lecz nawet jeszcze trudniejszy. Do Włoch kolarze mieli powrócić nie przez Montgenevre i Sestriere, lecz niczym na Tourze przez Col di Agnel, zaś w końcowej fazie zmagań tzn. po przejechaniu przełęczy Sampeyre powinni byli wspiąć się na niebotyczną Faunierę i na sam koniec pod krótką, acz stromą Madonna del Colletto.

Niemniej skutki powodzi z końca maja, która doprowadziła do lawin błotnych i podmyć dróg w kilku okolicznych dolinach zmusiły organizatorów do zmiany trasy tak Super Randonnee jak i Gran & Medio Fondo Coppi niemal w ostatnim momencie. Tym sposobem również nasz niedzielny wyścig znacząco się wydłużył tzn. z 201 do 249 kilometrów, lecz z drugiej strony za sprawą wyłączenia odcinka wokół Fauniery nawet mimo innych dodatków ubyło nam nieco przewyższeń. Niemniej o szczegółach tych korekt będzie jeszcze okazja napisać przy relacji z samego wyścigu.

W sobotę rzecz jasna odpoczywaliśmy od roweru. Można się było dłużej wyspać. Potem mieliśmy możliwość skosztowania specjałów p. Marii naszej gospodyni i w ogóle okazję do dłuższej rozmowy z naszymi przemiłymi gospodarzami. Za pomocą rozpuszczalnika i innych tego typu płynów próbowaliśmy też przywrócić do użytku opony w naszych rowerach. W moim przypadku bez specjalnego sukcesu. Następnie około południa wsiedliśmy w samochód i udaliśmy się turystyczną wycieczkę. Pobliskie Cuneo ze swymi szerokimi ulicami i dominującym w architekturze stylem secesyjnym poznaliśmy już w piątek, więc tym razem dłużej się tu nie zatrzymaliśmy. Po krótkim spacerze pojechaliśmy dalej na południe do zbudowanego na wzgórzu Mondovi.

Ta miejscowość mogła się pochwalić znacznie większą ilością zabytków z dawniejszych epok. Wąskie uliczki, kolorowe i zdobione herbami kamienice lepiej pasowały do obrazu włoskiego raju dla zagranicznego turysty. Na najwyższym wzgórzu miasta stoi zaś wieża, a obok niej na placu zegar słoneczny. Z kolei cały ten teren okala mur, na którym znajdują się tablice wskazujące odległość oraz kierunek pobliskich miast i gór z dokładnością do setek metrów. Podsumowując Mondovi z pewnością jest miasteczkiem wartym zobaczenia przez wszystkich, którym dane będzie zawitać do południowej części Piemontu. Wracając z Mondovi zahaczyliśmy o położone pod Cuneo hipermarkety by zrobić większe zakupy także pod kątem prezentów dla osób bliskich w kraju. Przyznam, że przy tej okazji nie mogłem oprzeć się pokusie kupna kilku butelek nad wyraz taniego w tych stronach Martini. U swego źródła czyli w Piemoncie ten ulubiony trunek Jamesa Bonda jest blisko o połowę tańszy niż w Polsce.

piątek, 27 czerwca 2008

Colle dell'Agnello

Na piątek jako ostatni cel naszych prywatnych wycieczek obraliśmy Colle dell’Agnello (2744 m. n.p.m.). Ta przełęcz jest najwyższym drogowym przejściem granicznym pomiędzy Włochami a Francją i zarazem drugim pod tym względem wzniesieniem w całej Italii pośród wszystkich szosowych podjazdów. Mieliśmy w swym dorobku przełęcze: Stelvio i Gavia, więc zdobycie Przełęczy Anielskiej oznaczało podbój całej wielkiej trójki. Podobnego wyczynu dopuściliśmy się już wcześniej na szosach Francji zdobywając w lipcu 2005 roku: Bonette, Iseran i Galibier – czyli podówczas trzy najwyższe wzniesienia w historii Touru.

Jednak aby dostać się w pobliże przełęczy Agnello musieliśmy przejechać samochodem około 60 kilometrów z Cerialdo przez Buskę, Piasco i Sampeyre (w dolinie Varaita) aż do rynku w Casteldelfino na wysokości około 1300 metrów n.p.m. Od tego miejsca podjazd liczy sobie 21 km przy średnim nachyleniu 7,7 %, lecz w praktyce wyróżnić na nim trzeba dwa zasadnicze fragmenty. Pierwszy od wspomnianego Casteldelfino do dawnego punktu celnego tuż za wioską Chianale to bardzo nierówne 12 kilometrów o średnim nachyleniu tylko 5,1 %. Mamy na nim m.in. dwukilometrowy niemal płaski odcinek wzdłuż jeziora Castello, ale też szczególnie na pierwszych trzech kilometrach momenty o stromiźnie ponad 11 %. W sumie jednak mimo znacznych zmian rytmu ów odcinek jedzie się dość szybko. Licznik pokazał mi średnią owego odcinka 19,4 km/h.

Jednak za wspomnianym punktem celnym zaczyna się zupełnie inna zabawa. Ostatnie 9 kilometrów wspinaczki to już teren dla prawdziwych górskich kozic. Średnie nachylenie tego odcinka to 9,7 %, zaś na trzecim kilometrze droga piętrzy się na poziomie 15 %. Na posterunku celnym niepokojem natchnęły nas tablice mówiące o tym, iż droga na przełęcz jest dziś zamknięta! Po długiej podróży z Polski byliśmy zbyt zdeterminowani na to by tego rodzaju zakazy mieszały nam w planach, lecz przyznam iż zacząłem główkować co też może być przyczyną tego zarządzenia. Przy słoneczku i temperaturze 26 stopni w okolicy Chianale czyli na wysokości ponad 1800 metrów n.p.m. nie można było się spodziewać śnieżycy czy lawiny błotnej niespełna tysiąc metrów wyżej. Okazało się że powodem wstrzymania ruchu były prace drogowe i kładzenie nowiutkiego asfaltu na wielu odcinkach drogi w pobliżu szczytu. To po prostu Italia szykowała się na powitanie peletonu Tour de France. Tymi drogami miał on wszak wkraczać do Włoch na etapie do Pratonevoso.

Kilka kilometrów przed szczytem koła naszych rowerów zaczęły się lepić do szosy i bardzo trudny sam w sobie podjazd zaczął się powoli przeobrażać w trudna do wytrzymania golgotę. Opony stawały się coraz bardziej lepkie. Szczególnie zaś bardziej obciążona tylna opona łapała małe kamyczki, które stanowiły pewne niebezpieczeństwo dla funkcjonowania hamulców czy też groziły porysowaniem tylnego widelca. Co więcej dwa i pół kilometra przed finałem mogliśmy się przyjrzeć pracy włoskich drogowców z najbliższej odległości, albowiem z naprzeciwka powitał nas walec drogowy równający świeżo wylany asfalt. W tym miejscu nie było już innego wyjścia jak zatrzymać się, zsiąść z roweru i poboczem po trawie przejść około 200 metrów do miejsca gdzie droga nie robiła już wrażenia powstałej przed paroma minutami.

Podczas dalszej jazdy nie dało się uniknąć następnych lepkich zasadzek, choć przynajmniej żadna z nich nie była na tyle nowa by zmusić nas do kolejnego postoju. Tuz przed samym szczytem należało jeszcze obejść szlaban podkreślający fakt, iż tego dnia od włoskiej strony nie można wjechać w majestacie prawa. Sam podjazd w całej swej okazałości zajął mi 84 i pół minuty przy średniej prędkości 14,9 km/h. Wspominany przez mnie wskaźnik VAM był stosunkowo niski tzn. 974 m/h, lecz nie mógł on być zbyt wysoki i to nie tylko z uwagi na warunki drogowe i spacerek w górnej partii trasy, lecz przede wszystkim z uwagi na płaskie odcinki w początkowej fazie podjazdu. Na odcinkach „falsopiano” może nawet jedzie się szybko i przyjemnie, lecz z pewnością traci się nieco czasu, zaś zyski w pionie są mizerne.

Na przełęczy zastaliśmy niemałą grupkę kolarzy-amatorów, którzy nadjechali od francuskiej strony. Chcąc nie chcąc swój pobyt na przełęczy przedłużyliśmy do blisko pół godziny, albowiem dobry kwadrans przyszło na poświęcić na skrobanie opon z nadmiar lepkiej mazi. Oczywiście nasze starania co do przywrócenia gumom dawnej świetności były skazane na niepowodzenie, ale chodziło nam przynajmniej o to by przywrócić je do jako-takiego stopnia używalności przed niebezpiecznym zjazdem z powrotem do Casteldelfino. W momencie gdy pochylałem się nad swym biednym rowerem odebrałem kilka sms-ów od francuskich operatorów telefonii komórkowej. Okazuje się więc, iż współczesny człowiek nawet w górskiej dziczy jest na tyle skutecznie inwigilowany, że wystarczy choć na parę metrów przekroczyć granicę państwową by nie uszło to uwagi zainteresowanych. Po powrocie do naszej bazy w Cerialdo mieliśmy parę godzin na odpoczynek.

czwartek, 26 czerwca 2008

Pratonevoso

Po wyjeździe z Ghisallo czekało nas jeszcze ponad 300 kilometrów drogi do Cerialdo niewielkiej miejscowości położonej na obrzeżach Cuneo tj. miasta startu i mety naszego ostatniego wyścigu czyli GF Fausto Coppi. Na początek kilkadziesiąt wolnych kilometrów po prowincjonalnych drogach przez Erbę ku Monzy. Potem już szybka jazda po autostradach A4 i A6 (za wyjątkiem zakorkowanych przedmieść Mediolanu), lecz w sumie niespecjalnie przyjemna, bowiem dokuczał nam ponad 30-stopniowym upał. Do naszej ostatniej bazy czyli La Ca’ da Abel na ulicy San Michele dojechaliśmy dopiero około godziny szesnastej. Nasi gospodarze czyli Maria Franca i Giacomo przygotowali dla nas niemal całe pierwsze piętro swego domu. Dużego, acz nieco opustoszałego „po wylocie” całej czwórki ich dorosłych dzieci. Pomimo zmęczenia podróżą postanowiłem jednak trzymać się wcześniejszego planu i odwiedzić wieczorem stację narciarską Pratonevoso. Był już ona gospodarzem górskich etapów Giro di’Italia w latach 1996 i 2000, zaś w tym roku gościć miała również po pierwszy uczestników Tour de France. Można więc powiedzieć, iż udałem się tam niejako na rekonesans przed „Wielka Pętlą”. Piotrek darował sobie tą wspinaczkę, ale podwiózł mnie do Villanova Mondovi, które było najdogodniejszym miejscem do rozpoczęcia czwartkowej przejażdżki.

Od początku miałem pod górkę bowiem już na dojazdowych sześciu kilometrach do Frabosa Sottana trzeba było pokonać przewyższenie blisko 130 metrów. Po kwadransie takiej rozgrzewki zacząłem zasadniczą część tego wzniesienia. W porównaniu z większością przejechanych podczas tej wyprawy podjazdów ten nie był imponujący. W sumie ma on nieco ponad 13,5 kilometra przy średnim nachyleniu 6,7 % i maksymalnie dobiega w paru miejscach poziomu 10 %. Najtrudniejsze są cztery kilometry za miejscowością Miroglio. Ten odcinek liczy sobie średnio 8,4 % i kończy się zaraz ze serią galerii m/w w miejscu gdzie podczas Touru leżał kontratakujący Denis Mienszow. Kilometr dalej należy zjechać z drogi wiodącej prosto do Artesiny i odbić w lewo do Pratonevoso. Z tego miejsca bohaterowie Giro mieli do mety już tylko cztery kilometry bowiem metę wyznaczono na dużym placu tuz po wjeździe do stacji narciarskiej.

Ja nie byłem poddany żadnym ograniczeniom i mogłem sobie pozwolić na wycieczkę o dwa kilometry dłuższą czyli aż po Colle del Prel na wysokość 1615 metrów n.p.m. Jakiś kilometr przed szczytem natknąłem się na remont głównej drogi i odcinek pomiędzy kolejnymi agrafkami musiałem pokonać bocznymi uliczkami o kiepskiej nawierzchni i stromiźnie do 12 %. Cała wspinaczka zajęła mi niespełna 51 minut przy średniej prędkości 16,3 km/h i VAM 1063 m/h. Na zjeździe popuściłem nieco wodze fantazji i w bezpiecznej okolicy czyli na stromej prostej tuż przed wspomnianym już Miroglio licznik pokazał mi prędkość 72 km/h. Cały ten wypad należał do najkrótszych i najłatwiejszych podczas całej wyprawy bowiem tego wieczora przyszło mi przejechać ledwie 39,5 kilometra przy łącznym przewyższeniu 1061 metrów.

Madonna del Ghisallo

W czwartek czekał nas bardzo długi transfer i zmiana regionu z Lombardii na Piemont. Przede wszystkim jednak szykowaliśmy się do wizyty w bardzo szczególnym miejscu na trasie naszej włoskiej „pielgrzymki”. Po wyjeździe z Talamony pierwszy postój zrobiliśmy sobie od razu w Morbegno chcąc poznać tutejszą starówkę. Wrażenia miałem lepsze niż z Sondrio, lecz po niespełna godzinnym spacerze czas było ruszać w dalszą drogę.

Przed południem chcieliśmy bowiem dotrzeć do „kolarskiej świętej ziemi” czyli na górę Madonna del Ghisallo (754 m. n.p.m.). Krótko po wyjeździe z Morbegno dojechaliśmy do pięknego Lago di Como. Stąd szosą pełną tuneli wzdłuż wschodniego brzegu tego jeziora dotarliśmy aż do Lecco na jego południowo-wschodnim krańcu. W tym miejscu należało zawrócić na północ aby krętą alejką wzdłuż zachodniego brzegu Lago di Lecco (będącego odnogą całego akwenu Lago di Como) dobić do miejscowości Bellaggio usytuowanej na samym końcu półwyspu wżynającego się pomiędzy wody tego najgłębszego we Włoszech jeziora. Właśnie w Bellaggio zaczyna się podjazd pod Madonna del Ghisallo, który od roku 1919 jest nierozerwalnie związany z wielką historią Giro di Lombardia.

Na samej przełęczy tuż obok drogi znajduje się malutki kościółek z obrazem Matki Boskiej. Tutejsza Madonna w 1949 roku została ogłoszona patronką wszystkich kolarzy przez papieża Piusa XII. W środku zaraz po wejściu na przeciwległej ścianie widzimy oczywiście sam ołtarz, lecz poza nim kapliczka pełna jest specyficznych wotów. Na bocznych ścianach zawieszone są rowery wielkich mistrzów: Merckxa, Coppiego, Bartaliego, Gimondiego czy Mosera (ten na którym bił jeden ze swych rekordów w jeździe godzinnej). Oprócz nich naszą uwagę zwracają także kolorowe koszulki podarowane Madonnie przez mistrzów i mistrzynie świata, liderów i liderki Tour de France oraz Giro d’Italia czy też mistrzów i mistrzynie Włoch. Poza tym zdjęcia kolarzy i proporczyki rozmaitych klubów. Przed kościółkiem stoją obok siebie popiersia dwóch największych legend włoskiego kolarstwa czyli Fausto Coppiego i Gino Bartaliego. W głębi po prawej stronie kościoła stoi zaś większy pomnik dedykowany wszystkim kolarzom: zwycięzcom jak i pokonanym.

Z inspiracji Fiorenzo Magniego (najgroźniejszego rywala obu wyżej wspomnianych mistrzów) powstało tu też niedawno Muzeum Kolarstwa. Otwarte w maju 2006 roku Museo de Ghisallo na trzech poziomach prezentuje zwiedzającym: rowery z różnych epok, książki na temat wyścigów i mistrzów tego sportu, czasopisma, zdjęcia, filmy etc. Moja uwagę zwrócił też kącik poświęcony wyczynowi pewnego kolarza-turysty, który kilka lat temu od maja do września na trekkingowym rowerze z przyczepką przemierzył całe Alpy z południowego-zachodu na północny-wschód i z powrotem przez blisko sto przełęczy, noce spędzając w namiocie. Co za pomysł i przygoda! Dla chcących odwiedzić kiedyś to muzeum praktyczna informacja. Otóż wstęp kosztuje 10 Euro, lecz ci którzy wjadą na górę na rowerze mogą liczyć na darmowe wejście.

środa, 25 czerwca 2008

San Marco

W środowy poranek 25 czerwca opuściliśmy tym razem już na dobre Capo di Ponte by po ponad 90-kilometrowej podróży przez Edolo, Aprikę, Tresendę i Sondrio zameldować się na kolejną dobę w Morbegno. Naszym kolejnym celem była bowiem passo San Marco (1985 m. n.p.m.) tzn. przełęcz położona na granicy lombardzkich prowincji Sondrio i Bergamo, dobre 1700 metrów ponad wspomnianym miastem. Niemniej nasze rowerowe wariacje ustawiliśmy sobie tym razem na późne popołudnie, więc do Morbegno nie specjalnie nam się śpieszyło. Po drodze stanęliśmy na jakieś półtorej godziny w Sondrio celem zrobienia zakupów i poznania tego miasta. Pomimo przedpołudniowej pory centrum miasta okazało się być dość tłoczne. Niemniej samo Sondrio na tle innych włoskich miejscowości zwyczajowo usłanych skarbami architektury nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Ostatecznie w Morbegno u wrót naszej nowej bazy wylądowaliśmy około południa. Tymczasem naszych gospodarzy ani śladu. Postanowiliśmy cierpliwie czekać na ich przybycie jako, że trafiliśmy na początek pory sjesty, więc założyliśmy iż ktoś w końcu przybędzie w okolicach piętnastej. W tym czasie można więc było uciąć sobie drzemkę we włoskich stylu, coś przekąsić lub tez wybrać się na spacer po mieście, lecz temperatura 30 stopni w cieniu i pozamykane sklepy nie zachęcały do zbyt długiego i forsowanego marszu. Przed szesnastą należało już się zacząć martwić o jakieś innego lokum w tym mieście.

Na szczęście w położonym niedaleko biurze informacji turystycznej udało mi się złapać namiary na jakieś inne alternatywy i już drugi telefon okazał się strzałem w dziesiątkę. Udało mi się zaklepać mini-apartament (studio) w miasteczku Talamona oddalonym od Morbegno o trzy kilometry. Co ciekawe klucze do tego lokalu dostaliśmy za skromne 15 Euro za nocleg, a że na miejscu niczego specjalnie nie brakowało uznać należało, że choć straciliśmy trochę czasu to na pocieszenie zaoszczędziliśmy nieco grosza. Po rozpakowaniu się w nowym miejscu nie było już nazbyt wiele czasu na podziwianie widoków z balkonu jako, że dochodziła godzina siedemnasta. Tymczasem w naszych planach mieliśmy wszak trzygodziną wycieczkę na przełęcz San Marco i powrotem. Wyjazd z Telamony oznaczał dojazd do Morbegno po drodze krajowej nr 38 w dolinie rzeki Adda, co prawda przy sporym ruchu samochodowym, ale przynajmniej w terenie płaskim by choć w minimalnym stopniu rozgrzać się przed „wyprawą na mamuta”.

Tak bowiem trzeba określić każdy dobrze ponad 20-kilometrowy podjazd, na którym amator naszego pokroju musi wylewać pot przez co najmniej półtorej godziny. Średnie nachylenie tego wzniesienia czyli 6,8 % wygląda dość przyjaźnie, lecz jego poważna długość czyli 25,9 km skutecznie odstręcza od swawolnych szarży. Przyznam, że widoki na tym podjeździe należały do najpiękniejszych pośród blisko trzydziestu przełęczy, które udało misie poznać podczas tej wyprawy. Niemniej zdjęcia robione podczas zjazdu przy słabnącym wieczornym świetle nie mogły w pełni oddać uroków tych okolicach widzianych godzinkę wcześniej w trakcie wspinaczki. Pierwsze dziesięć kilometrów przy średnim nachyleniu 6,3 % i za jednym wyjątkiem bez wyskoków ponad 9 % pozwala wejść w dobry rytm. Wrażenie zrobiło na mnie usytuowana na górskim zboczu wioska Albaredo gdzie jednak zaczynał się najtrudniejszy fragment całego podjazdu. Przez następne siedem kilometrów droga wznosi się bowiem średnio pod kątem 8,1 %, przy czym dwukrotnie stromizna dochodzi do 13 %.

Ów środek był najtrudniejszą przeszkodą w drodze ku przełęczy. Pokonawszy go przez kolejne trzy kilometry można złapać oddech na przyjaznym dla strudzonego kolarza odcinku „falsopiano”. Po czym do pokonania mamy jeszcze sześć i pół kilometra, w tym trzy finałowe na średnim poziomie 8 % przy max. 12 %. Wspinaczka zajęła mi 95 i pół minuty przy średniej prędkości 16,3 km/h, lecz pomimo wyższej niż zazwyczaj prędkości VAM wyszedł umiarkowany tzn. 1024 m/h. Ot taka prawidłowość, iż o ile nie wpadnie się w jakiś gorszy kryzys to „metry w pionie”, które mierzy ów wskaźnik przybywają nam nieco szybciej na podjazdach bardziej stromych niż San Marco. Na górze natknąłem się na grupkę motocyklistów, których poprosiłem o zrobienie pierwszych zdjęć. Piotrek potraktował ten podjazd bardziej ulgowo i dogoniwszy w drodze na szczyt pewnego Włocha postanowił go doholować na górę. Jak się okazało oczywiście i ten amator dwóch kółek był świeżo po wyścigu wokół Apriki. Mimo późnej pory i zachodzącego słońca temperatura na zjeździe była cały czas bardzo przyjemna tzn. na przełęczy 18, zaś w Morbegno i to po godzinie dwudziestej aż 26 stopnie! Łatwo było się rozpędzić ponad 60 km/h, szczególnie na dłuższych prostych już po minięciu wspomnianego Albaredo.