piątek, 15 lipca 2011

Abetone

Na sam koniec swojego Giro della Toscana zostawiłem sobie przełęcz z pewnością nie najtrudniejszą, lecz ważną z racji długiej i zażyłej historii jej kontaktów z wyścigiem Giro d’Italia. Passo dell’Abetone (1388 metrów n.p.m.) leży na słynnej drodze krajowej SS12 czyli Strada Statale dell’Abetone e del Brennero. Szlak ten ma aż 523 kilometry długości i łączy Pizę w Toskanii z obecną granicą włosko-austriacką. Oryginalną drogę przez przełęcz Abetone wybudowano już w latach 1766-81, aby połączyć tereny Wielkiego Księstwa Toskanii z ziemiami jej północnego sąsiada Księstwa Modeny i Reggio. Na początku XX wieku stoki wokół Abetone odkryli narciarze i po z górą trzydziestu latach wokół przełęczy powstał ośrodek sportów zimowych o tej samej nazwie. Na przełomie lat 60. i 70. odbywały się tu nawet zawody kobiecego Pucharu Świata. Organizatorzy Giro d’Italia również szybko docenili strategiczne położenie jak i walory techniczne przejazdu przez to miejsce. Mało która kolarska góra występowała w „różowym wyścigu” tak często jak Abetone czyli aż 18 razy. Pośród apenińskich podjazdów to z pewnością jeden z najbliższych znajomych wielkiego Giro. Włodarze wyścigu niemal równie chętnie wykorzystywali dotąd obie wersje tego wzniesienia. Trudniejszy jest podjazd południowy z początkiem we wiosce La Lima. Ma on 17,3 kilometra długości o średnim nachyleniu 5,4 % i w całej swej rozciągłości wiedzie po terenie Toskanii. Z kolei podjazd północny zaczyna się w miasteczku Pievepelago w regionie Emilia-Romania i liczy sobie tylko 11,4 kilometra przy średniej stromiźnie 5,5 %, z czego ostatnie 2600 metrów biegnie już po ziemi toskańskiej. Jak dotąd kolarze 10 razy wspinali się od strony La Lima i 8-krotnie od strony Pievepelago.

Po raz pierwszy peleton zmierzył się z tą przełęczą w roku 1928 podjeżdżając od strony południowej na etapie z Pistoi do Modeny. Premię górską jak i cały etap wygrał Domenico Piemontesi, który przy obu okazjach zagrał na nosie liderowi wyścigu, wielkiemu Alfredo Bindzie. Wzniesienie to pokonano ponownie w roku 1940 na bardzo podobnym etapie z Florencji do Modeny. Tym razem na szczycie pierwszy był Ezio Cecchi, lecz cały etap należał do Fausto Coppiego. Przyszły „Campionissimo” wygrał ten odcinek z przewagą 3:45 nad najbliższymi ze swych rywali i po raz pierwszy w życiu założył „maglia rosa”. Tego dnia narodziła się kolarska legenda, zaś Coppi nie oddał prowadzenia do końca wyścigu. Po zakończeniu działań wojennych Abetone wróciło na trasę Giro w roku 1947, po raz pierwszy prezentując swe północne oblicze. Etap do Prato wygrał Coppi, lecz na przełęczy najszybszy był jego wielki rywal Gino Bartali. Rok później „Ginetaccio” jako pierwszy wspiął się na nią od strony południowej w drodze do Bolonii. Tym samym do dziś pozostaje jedynym uczestnikiem Giro, który dwukrotnie wygrał premię górską na Passo del’Abetone, a przy tym zrobił to od obu stron. Kolejny raz z przełęczy tej skorzystano w latach 1949 oraz 1952-53, by w końcu przy ósmej okazji tj. w sezonie 1954 po raz pierwszy wyznaczyć w tym miejscu metę etapu. Odcinek ze startem w Cesenatico i finałem na południowych zboczach Abetone wygrał mało znany Włoch Mauro Gianneschi, który na finiszu o dwie sekundy wyprzedził dwóch współtowarzyszy ucieczki, podczas gdy wielcy tego wyścigu przyjechali z minutową stratą.

W 1959 roku na Abetone znów wyznaczono finisz, tym razem z podjazdem od północnej strony po starcie etapu w Salsomaggiore. Etap jak i cały wyścig wygrał wówczas słynny Luksemburczyk Charly Gaul, który zdystansował Belgów Josepha Hoevenaersa (+ 0:21) i Rika Van Looya (+ 0:42). W następnych trzech dekadach przełęcz ta pojawiła się na Giro jeszcze sześciokrotnie, po trzy razy w każdym z wariantów. Od strony południowej zdobyli ją: Włoch Vito Taccone w 1961, Hiszpan Andres Oliva w 1976 oraz Francuz Laurent Fignon w 1989 roku. Natomiast od północnej flanki najszybciej dobili do szczytu: niedościgniony Belg Eddy Merckx w 1969 roku oraz Hiszpanie Aurelio Gonzalez i Jose Luis Navarro w latach 1967 i 1985. Po raz ostatni stała się popularna na przełomie XX i XXI wieku. Podczas edycji z 2000 roku wykorzystano ją nawet dwukrotnie. Po raz trzeci w historii posłużyła ona wtedy za etapową metę. Odcinek dziewiąty ze startem w Prato, przejazdem przez morderczy podjazd pod San Pellegrino in Alpe i finałem po północnej stronie Abetone wygrał Francesco Casagrande z przewagą aż 1:39 nad swymi rodakami Stefano Garzellim i Dario Frigo. Dzień później wspinano się na przełęcz od strony południowej tuż po starcie w San Marcello Pistoiese, na długim etapie który zakończył się popisem sprinterów na ulicach Padwy. Niemniej na premii górskiej rządzili jeszcze górale, zaś najszybszy był Kolumbijczyk Felix Cardenas. Ostatnim razem tj. w sezonie 2001 na tym samym podjeździe błysnął inny kolarz rodem z Andów, a mianowicie Fredy Gonzalez.

Od tego czasu ta kolarska góra należy przede wszystkim do amatorów uczestniczących w lipcowym wyścigu Gran Fondo Prato – Abetone. Prawdę mówiąc miałem nadzieję, wziąć udział w tej imprezie podczas tego wyjazdu. Niemniej już wczesną wiosną dowiedziałem się, że organizatorzy przyśpieszyli jej termin o tydzień w porównaniu z rokiem 2010 i tym samym musiałem zrewidować swe oryginalne plany. Zamiast od północy na zakończenie masowych zawodów postanowiłem ją pokonać od strony południowej w formie prywatnej górskiej czasówki. Tak było mi zresztą wygodniej, gdyż chcąc dojechać z naszego lokum w Borgo a Cascia do bliższego podnóża Abetone w La Lima i tak miałem do pokonania całkiem spory dystans tzn. 106 kilometrów i jakieś półtorej godziny jazdy samochodem. Postanowiłem się zerwać z łóżka z samego rana by załatwić sprawę jeszcze przed południem. Iwona mogła się dłużej wyspać, nie chciałem jej męczyć niezbyt z jej punktu widzenia atrakcyjną wyprawą ku północnym rubieżom Toskanii. Wyruszyłem z domu około siódmej. Zjechałem ku dolinie Valdarno i wskoczyłem na Autostradę Słońca czyli A1. Objechałem Florencję od południa i zachodu, po czym wskoczyłem na Autostradę A11, którą wykorzystałem na odcinku do Pistoi. Na jej wysokości wjechałem na drogę krajową SS66 i skręciłem w kierunku północnym objeżdżając to miasto obwodnicą od strony zachodniej. Na jej końcu musiałem rozpocząć podjazd do Le Piastre (751 m. n.p.m.), następnie zjechać do Pontepetri i znów wspiąć się tym razem na Monte Oppio (833 m. n.p.m.). Nie muszę chyba dodawać, że w tak górzystym i krętym terenie kolejne kilometry nawet za kółkiem samochodu nie mijały zbyt szybko. Na szczęście z tej ostatniej górki pozostało mi już tylko zjechać przez San Marcello Pistoiese do maleńkiej La Limy, którą niepostrzeżenie „udało mi się” przejechać, więc po chwili musiał zawrócić z drogi do Lukki.

Stanąłem na małym parkingu przed niewielkim sklepem spożywczym skąd miałem widok na początek podjazdu w sąsiedztwie małego kościółka z szarego kamienia. W drogę ruszyłem dokładnie o dziewiątej.Pomimo tak wczesnej pory, było już bardzo ciepło, gdyż na starcie licznik pokazał mi 29 stopni Celsjusza. Pierwsze pół kilometra wiodło jeszcze wśród wiejskich zabudowań. Po przebyciu 1,3 kilometra minąłem odchodzący w prawo zjazdu ku wiosce Lizzano. Na drugim kilometrze przejechałem wzdłuż sztucznego zbiornika należącego do firmy energetycznej Enel, w którym woda miała barwę lazurową. Do pierwszej wioski na moim szlaku czyli Casotti (4,5 km) dojechałem wraz z końcem kilkusetmetrowego zjazdu. Przez ozdobiony flagami kamienny most nad rzeczką Lima odchodziła tu w prawo droga ku wsi Cutigliano. W miejscowości w tej bierze swój początek podjazd pod jedno z najwyższych toskańskich wzniesień czyli Passo della Croce Arcana (1669 m. n.p.m.). Może kiedyś będę mógł się z nim zmierzyć. Tymczasem jednak musiałem jechać prosto przed siebie. Za sobą miałem już pierwszą ćwiartkę wspinaczki. Rozgrzewkowe 4,5 kilometra miało średnie nachylenie tylko 3,2 %, przy max. 8 % na początku drugiego kilometra. Ten łatwy odcinek pokonałem ze średnią prędkością 22,8 km/h jadąc głównie na przełożeniu 39/19. Wkrótce jednak zrobiło się trudniej, zaś od połowy szóstego kilometra na wysokości Ponte Sestaione zaczęło się pierwsze odliczanie wiraży. Co 1000 metrów na poboczu stały biało-niebieskie tablice odmierzające kolejne kilometry drogi SS12 i przy okazji dystans, który dzieli podróżnych od przełęczy Abetone.

Od połowy szóstego do początków dziewiątego kilometra stromizna cały czas trzymała się na solidnym poziomie od 5 do 9 %. Dopiero na wysokości osady Pian de Sisi (8,6 km) nachylenie spadło na krótko do poziomu 3,5 %. Na jednym z wiraży, które znów zaczęto liczyć od początku minąłem niewielki domek jakby żywcem przeniesiony z jakiejś bajki dla dzieci. Kilometr dalej byłem już w Pianosinatico (9,7 km) dość dużej wsi, gdzie mieszkańcy wystawili pomnik swym krajanom poległym na frontach I Wojny Światowej. W tym miejscu byłem już za połową podjazdu. Odcinek 5,2 km od Casotti pokonałem w tempie 17,9 km/h, lecz nie bez powodu jako, że ten fragment wzniesienia miał już średnie nachylenie 6,6 % przy max. 10 % tuż przed wspomnianą wioską. Mimo tego jazda w dobrym rytmie na przełożeniu 39/21 przychodziła mi łatwiej niż dzień wcześniej na Passo della Consuma. Podjazd był wymagający jeszcze przez ponad trzy kilometry. Droga odpuściła do poziomu 2,5 %, dopiero gdy z kolejnego schowanego w lesie odcinka wjechałem do osady Cecchetto (13,1 km). Liczący 3,4 kilometra fragment podjazdu powyżej Pianosinatico był najtrudniejszy na całej górze miał średnio 7,5 %, przy max. 11,4 % na samym początku trzynastego kilometra. Troszkę mnie przyhamował, lecz i tak pokonałem go w średnim tempie 15,7 km/h. W międzyczasie po przejechaniu 11,2 kilometra od startu wjechałem na teren gminy Abetone, zaś na poboczu zaczęły się pojawiać tablice reklamujące ten ośrodek narciarski. Na ostatnich kilometrach wzniesienia chwile średnio-trudnego podjazdu przeplatały się z fragmentami wypłaszczeń. Najłatwiejszy okazał się piętnasty kilometr o średnim nachyleniu tylko 2,9 %, z niemal płaskim kilkusetmetrowym odcinkiem przed wioską Le Regine.

W końcówce najczęściej korzystałem z przełożenia 39/19, acz w dogodnych chwilach zdarzało mi się próbować jeszcze twardszych rozwiązań tzn. 39/17 a nawet 53/19. Im bliżej szczytu tym wokół drogi rosło więcej drzew. Nie miałem jednak szczególnej potrzeby chowania się w lesie przed słońcem, gdyż w miarę moich postępów temperatura otoczenia spadła do rześkich 18 stopni. Po przejechaniu 16,2 kilometra minąłem zabudowania ostatniej osady przed przełęczą o całkiem znajomej nazwie Consuma. Potem zaś niemal na wjeździe do Abetone po lewej stronie kościół, zaś po prawej hotel Albergo Abetone e Piramidi. Na ostatnich trzystu metrach spadła z poziomu 5 % do zera, gdy kończąc wspinaczkę w tempie około 23 km/h mijałem stację benzynową, spory parking i liczne w tym miejscu hotele. Ostatnie 4,3 kilometra miały średnie nachylenie 4,3 %, przy max. 8,9 % na 1300 metrów przed finałem. Finałowy fragment wzniesienia przejechałem w tempie 21 km/h. Przełęcz znajduje się na zakręcie pomiędzy dwoma piramidami z kamienia. Zachodnia stoi przed pubem Ciuste’, zaś wschodnia pod restauracja Regina przy bocznej drodze Via dell’Uccelliera. Do pokonania całego wzniesienia o długości 17,48 kilometra potrzebowałem 54 minuty i 57 sekund przy średniej prędkości 19,086 km/h i VAM 980 m/h według licznika i 1019 m/h według bardziej oficjalnych danych. Na przełęczy spędziłem tylko dziesięć minut, zaś zjazd wobec licznych przystanków zabrał mi więcej czasu niż wcześniejszy podjazd! Bardzo opornie żegnałem się z toskańskimi górami, tak iż do samochodu dotarłem kilka minut przed wpół do dwunastą.

Tym samym do naszej cichej przystani w Borgo a Cascia dotarłem około trzynastej. O tej poprzez dnia lepiej było się schować przed słońcem. Już w La Limie po zjeździe z Abetone zastałem temperaturę 32 stopni. Tymczasem na niżej położonych terenach w prowincji florenckiej upał był jeszcze bardziej dokuczliwy. Nasze ostatnie popołudnie w Toskanii postanowiliśmy spędzić na spokojnie i raczej leniwie. Zrezygnowaliśmy nawet ze skromnej wycieczki na piknik do Vallombrosy. Udaliśmy się za to na większe zakupy spożywczo-prezentowe do najbliższego hipermarketu tzn. sklepu sieci Coop w Figline Valdarno. Skorzystaliśmy też z zaproszenia Erosa do jego pomieszczeń gospodarczych. Celem degustacji i poniekąd na pamiątkę zakupiliśmy od gospodarza dwie butelki wina (białe i czerwone), oliwę z oliwek oraz nieco miodu. W międzyczasie udało mi się obejrzeć spory fragment dwunastego etapu Tour de France. Prawdziwy popis efektownej i skutecznej jazdy dał na nim mistrz świata Thor Hushovd. Przyznam, że dotąd niewiele miałem okazji do zerkania na przebieg „Wielkiej Pętli”. Aczkolwiek widziałem wypadek z udziałem Johnn’ego Hoogerlanda, wiedziałem o wycofaniu się kilku faworytów oraz o tym, iż cała Francja znów trzyma kciuki za jadącego w żółtym trykocie Thomasa Voecklera. Przede wszystkim jednak udało mi się we czwartek obejrzeć końcówkę pierwszego z pirenejskich odcinków, gdzie na podjeździe pod Luz Ardiden kawał dobrej roboty wykonał Sylwek Szmyd. Tym niemniej w pozostałe dni uroki Bawarii, Ligurii, Toskanii jak i moje własne sportowe cele skutecznie pochłaniały nasz wolny czas. W trakcie całej dwutygodniowej podróży na rowerze przejechałem tylko 336 kilometrów, ale liczyła się jakość nie ilość czyli pokonanie 11 ciekawych podjazdów o łącznym przewyższeniu co najmniej 10119 metrów. Wśród nich znalazły się tak trudne „sztuki” jak Rossfeld, Ghiffi, Monte Amiata i oczywiście Pradaccio (via San Pellegrino in Alpe).

Nazajutrz czekała nas wielogodzinna podróż do Polski. Od Trójmiasta dzieliło nas niemal 1800 kilometrów. Niewiele bliżej mieliśmy do Ustki, gdzie w domu rodziców Iwony planowaliśmy spędzić niedzielne przedpołudnie. Tak czy owak co najmniej 17 godzin mieliśmy spędzić w samochodzie. Ten śmiały plan niemal nam się powiódł. Na początek przeszło 160 kilometrów po słonecznej A1 z objazdem Florencji, przejazdem przez Apeniny i widokiem na sanktuarium San Luca pod Bolonią. W okolicy Modeny wskoczyliśmy na autostradę Brennero czyli A22. Dobry los opuścił nas na wysokości Lago di Garda, gdzie straciliśmy dobrą godzinę stojąc w korkach. Na górnym odcinku tej drogi obyło się już jednak bez podobnych problemów. Potem czekał nas przejazd austriacką A13 przez Innsbruck po Kufstein. W końcu zaś bezkresny odcinek po niemieckich autostradach. Najpierw A93, A8 i obwodnica Monachium czyli A99. Następnie bardzo długi odcinek po drodze A9, kończącej się wjazdem na okalającą Berlin szosę A10. Jeszcze na terenie dawnych Niemiec Zachodnich zatrzymaliśmy się przed jednym z przydrożnych lokali, gdzie trafiliśmy na relacje z czternastego etapu Tour de France. Na Plateau de Beille zatriumfował, który dwa dni wcześniej musiał uznać wyższość mistrza olimpijskiego Samuela Sancheza. Takim oto zbiegiem okoliczności udało mi się zobaczyć bezpośrednie relacje ze wszystkich pirenejskich odcinków. Zmierzch dopadł nas na zjeździe z berlińskiej obwodnicy. Zapanowały egipskie ciemności, albowiem dopiero teraz zorientowaliśmy się, iż wysiadły mi światła mijania. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy autostradę A11 docierając do Polski około północy. Chcąc nie chcąc musieliśmy się zatrzymać na nocleg w Szczecinie i poradzić sobie z usterką już na ojczystej ziemi.

czwartek, 14 lipca 2011

Consuma

W środę 13 lipca przyszedł czas na zmierzenie się z królewskim etapem naszej turystycznej pielgrzymki czyli wypad do Florencji, stolicy europejskiego renesansu. Za namową Erosa i Stefano zrezygnowaliśmy z dojazdu samochodem i podobnie jak rok wcześniej na wycieczce z Werony do Wenecji skorzystaliśmy z usług włoskich kolei. Bilety na przejazd do Florencji kupiliśmy dzień wcześniej na dworcu w Figline Valdarno wracając z Montepulciano. W obawie przed upałem chcieliśmy rozpocząć środowe zwiedzanie jak najwcześniej. Dlatego wstaliśmy już około szóstej i zaraz po śniadaniu podjechaliśmy kilkanaście kilometrów do wspomnianej miejscowości. Porzuciliśmy samochód na bezpłatnym parkingu pod dworcem i kwadrans po siódmej siedzieliśmy już w pociągu. Miał on do pokonania trasę około 40 kilometrów przez Rignano sull’Arno, San Ellero, Pontassieve i Sieci. Kwadrans przed ósmą byliśmy już na głównym dworcu Florencji – Santa Maria Novella. Pierwszym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić była słynna Galleria Uffizi, w której zgromadzono malarskie arcydzieła z okresu od końca XIII do początków XVII wieku. Ponieważ spodziewaliśmy sporej kolejki nasz pierwszy spacer po florenckich placach i ulicach przypominał raczej marszobieg. Dotarliśmy do bram Galerii około ósmej, lecz i tak powitał nas tam wężyk złożony z kilkudziesięciu osób. Gości wpuszczano w niewielkich grupkach co kwadrans, więc na swój czas musieliśmy poczekać do 8:45. Spędziliśmy w jej wnętrzu przeszło dwie godziny, co starczyło na ledwie przelotną lustrację zgromadzonej tam kolekcji. Największe skarby tej galerii znajdują się na II piętrze, gdzie w 45 salach umieszczono arcydzieła takich mistrzów jak: Giotto, Botticelli, da Vinci, Durer, Michelangelo, Raffaello, Tycjan, Rubens, van Dyck, Rembrandt czy Caravaggio oraz wielu innych o których jako laik w tej dziedzinie nigdy wcześniej nie słyszałem.

Po wyjściu z galerii poszliśmy nad rzekę i skręciliśmy w prawo w nabrzeżną uliczkę Lungarno degli Archibusieri. Przeciskając się przez tłum turystów doszliśmy do słynnego mostu złotników czyli Ponte Vecchio. Powstał on w 1345 roku jako już czwarta przeprawa w tym miejscu rzeki, ale dopiero w 1593 roku decyzją Księcia Ferdynand I oddano go we władanie złotników i jubilerów. Po przejściu na południowy brzeg Arno poszliśmy prosto w kierunku okazałego pałacu – Palazzo Pitti. Jego budowę rozpoczął w 1458 roku florencki bankier Luca Pitti, lecz po jego śmierci prace przerwano. W 1550 roku budynek ten kupili Medyceusze, dokończyli budowę i uczynili zeń swą książęcą rezydencję. Poprzestaliśmy na spacerze po Piazza de’Pitti i zdjęciach pod wyeksponowanymi na placu rzeźbami. Z powodu napiętego programu wycieczki nie weszliśmy do pałacowych galerii oraz powstałych na jego zapleczu reprezentacyjnych ogrodów Giardino di Boboli. Następnie przeszliśmy utartym szlakiem przez Ponte Vecchio w kierunku Piazzale degli Ufizzi, skąd przedostaliśmy się na pobliski Piazza della Signoria. Pośród wielu rzeźb stojących na tym placu najsłynniejszych Dawid dłuta Michała Anioła, acz ten widziany pod gołym niebem jest tylko kopią, zaś oryginał od XIX wieku znajduje się w Galleria dell’Academia. Najważniejszym budynkiem na tym placu jest wybudowany w latach 1299-1314 według projektu Arnolfo di Cambio Palazzo Vecchio, przed którym od roku 1565 roku stoi Fontanna Neptuna. Z tego miejsca poprzez uliczkę Borgo de’Greci udaliśmy się w kierunku kolejnego placu – Piazza di Santa Croce. Stoi tu franciszkańska Basilica d Santa Croce, której budowa trwała półtora stulecia od 1294 do 1443 roku. Kościół ten bywa nazywany florenckim Panteonem, gdyż spoczęli w nim m.in. Michał Anioł, Niccolo Machiavelli czy Galileusz.

Słońce było już w zenicie, więc warto było się poruszać wąskimi uliczkami korzystając z cienia dawanego przez kamienice. Nie od razu znaleźliśmy szlak ku słynnej świątyni będącej kolejnym celem naszej wycieczki. Ostatecznie idąc przez Via dell’Orulio znaleźliśmy się na tyłach okazałej katedry Matki Boskiej Kwietnej czyli Cattedrale del Santa Maria del Fiore. Ten piąty co wielkości kościół Europy powstał w latach 1294-1436 na miejscu katedry Santa Reparta z IV wieku. Pomimo trwającej budowy liturgię sprawowano tu do roku 1375. Olbrzymią kopułę nad nową katedrą zaprojektował Filippo Brunelleschi. Do budowy tego kościoła wykorzystano trzy rodzaje marmuru: biały z Carrary, zielony z Prato i różowy z Maremmy. Po prawej stronie katedry stoi wysoka na 85 metrów Campanile di Giotto. Dzwonnicę tą budowano w latach 1334-59, z czego tylko przez trzy lata pod okiem jej projektanta Giotto di Bondone. Z kolei naprzeciw katedry pomiędzy Piazza del Duomo i Piazza San Giovanni wzrok przyciąga Battisterio di San Giovanni czyli Baptysterium św. Jana Chrzciciela, który jest patronem tego miasta. Budowla w romańskim stylu powstała na miejscu innej z okresu wczesnego chrześcijaństwa. Do jego wnętrza prowadzi troje drzwi, w tym od wschodniej strony pozłacane Porta del Paradiso autorstwa Lorenzo Ghibertiego przedstawiające 10 scen ze Starego Testamentu. Pod koniec naszej wędrówki skierowaliśmy się jeszcze na Piazza San Lorenzo, gdzie stoi XV-wieczna Basilica d San Lorenzo, powstała na miejscu świątyni powstałej już w 393 roku, która była pierwszą florencką katedrą. Na jej tyłach znajduje się La Cappella dei Principi (Kaplica Medyceuszów), którą zaprojektował Michał Anioł, zaś budowę ukończył Georgio Vasari z Arezzo. Tyle udało nam się zobaczyć przez sześć gorących godzin, choć zapewne sporo nam umknęło. Tym samym będzie ku czemu wrócić – choć lepiej wiosną lub wczesną jesienią.

Nazajutrz znów ruszyliśmy w trasę o poranku według sprawdzonego programu czyli o szóstej pobudka i o siódmej wyjazd. Czekał nas dwugodzinny dojazd do oddalonego o przeszło 150 kilometrów Asyżu. Najpierw spory kawałek po autostradzie A1. Potem na zjeździe Valdichiana wjazd na „superstradę” Perugia-A1 z przejazdem wzdłuż północnego brzegu Lago di Trasimeno. W końcówce niepotrzebnie wbiliśmy się na krajówkę SS318, więc do miasta św. Franciszka dojechaliśmy od strony Pianello. Zatrzymaliśmy się na wielopiętrowym, podziemnym parkingu, z którego wychodzi się wprost na prowadzącą ku centrum uliczkę Via delle Fonti dei Moiano. Po kilku minutach byliśmy już na Piazza del Comune gdzie stoi Ratusz i Chiesa Santa Maria sopra Minerva, kościół z koryncka fasadą pozostałą po starożytnej świątyni z I wieku n.e. Nieopodal tego miejsca znajduje się też barokowy kościół Chiesa Nuova z początku XVII wieku. Z placu udaliśmy się na północ  ulicami: Via San Paolo, Via Metastasio i Via San Giacomo w kierunku Bazyliki św. Franciszka. Powstała ona na dawnym miejscu egzekucji zwanym Placem Piekielnym. Dzień po kanonizacji Franciszka w lipcu 1228 roku papież Grzegorz IX przemianował to miejsce na Plac Rajski. Pracę nad wznoszeniem Bazyliki, konwentu i dzwonnicy ukończono w roku 1239, lecz Dolny Kościół zaczął funkcjonować już w 1230 roku i wtedy też w krypcie pod jego głównym ołtarzem spoczęło ciało Świętego. Po drobnych zakupach w sklepach z dewocjonaliami wróciliśmy do Piazza del Comune, aby przez wiodącą pod górę Via San Rufino przejść na plac przy którym stoi miejscowa katedra czyli Cattedrale di San Rufino z połowy XII wieku. W drodze powrotnej do parkingu zahaczyliśmy jeszcze o kościół poświęcony św. Klarze czyli Basilica di Santa Chiara. Była już godzina jedenasta i na placu przed tą świątynią zaczęło się gromadzić co raz więcej wycieczek. Bardzo byliśmy dumni ze swego sprytu, który pozwolił nam obejrzeć to przepiękne miasto zanim słońce stanęło w zenicie, zaś uliczki opanowane zostały przez przybierającą na sile falę turystów.

W drodze powrotnej do Borgo a Cascia postanowiliśmy zatrzymać się w umbryjskiej stolicy. Pojechaliśmy drogą krajową SS75, by na wysokości miasteczka Ferriera odbić ku położonemu niemal trzysta metrów wyżej Perugii. Do miasta wjechaliśmy po Via San Girolano, następnie skorzystaliśmy z Galleria Kennedy czyli tunelu pod tamtejszą starówką i zatrzymaliśmy się na parkingu przy Via Pompeo Pellini. Na Stare Miasto mieliśmy oczywiście pod górkę, ale wybawieniem dla naszych nóg okazały się  niewidziane w innych miejscach ruchome schody. Zeszliśmy z nich w pobliżu Chiesa dei Santi Stefano e Valentino. Następnie idąc w górę Via Priori przez bramę w południowej części Palazzo dei Priori weszliśmy na deptak Corso Vannucci łączący pobliski Piazza IV Novembre z położonym po zachodniej stronie starówki Piazza Italia. Ulica ta zawdzięcza swą nazwę Pietro Vannuciemu alias „Perugino”, malarzowi który był nauczycielem słynniejszego Raffaela. Zanim skorzystaliśmy ze spaceru tą główną arterią starówki poszliśmy na małe zakupy spożywcze przy Piazza Giacomo Matteotti, gdzie niejako przy okazji ujrzeliśmy budynek Universita Vecchia, uczelni powstałej w 1308 roku. W mieście tym funkcjonuje od 1925 roku jeden z dwóch włoskich uniwersytetów dla obcokrajowców, w którym swego czasu studiował też znany widzom Eurosportu, mój gdański kolega Piotr Ejsmont. Za przyzwoleniem Iwony zrobiłem mały rekonesans po tamtejszych księgarniach chcąc kupić kilka książek z bogatej listy, którą przed wyjazdem do Włoch podrzucił mi Piotrek. Wróciwszy na Corso Vannucci natknęliśmy się na szereg scen świadczących o trwaniu festiwalu muzycznego Umbria Jazz. Do samochodu wróciliśmy tym samym szlakiem zatrzymując się tylko przed świątynią Chiesa San Filippo Neri i wspomnianym wcześniej kościółkiem Dwojga Świętych. Do domu wróciliśmy około wpół do czwartej. Dałem sobie dwie godziny na odpoczynek przed sportową końcówką dnia.

Czekała mnie wieczorna randka z przełęczą Passo della Consuma (1060 metrów n.p.m.) w masywie Pratomagno. Przełęcz ta siedmiokrotnie pojawiła się na trasie Giro d’Italia. Po raz pierwszy jeszcze przed II Wojną Światową w 1934 roku. Tak wówczas jak i sześć lat później kolarze wspinali się na nią od wschodniej strony na etapach do Florencji. Za pierwszym razem premię górską wygrał Francesco Camusso, zaś za drugim jego rodak Primo Volpi. Od wybranej przez mnie trudniejszej tzn. zachodniej strony kolarze pokonali ją w latach 1959 i 1978. Trzecim zdobywcą Consumy został Armando Pellegrini, zaś czwartym Szwajcar Ueli Sutter. W ostatnich trzech dekadach przełęcz atakowano wyłącznie od wschodu. W 1983 roku dopisał ją do swego bogatego dorobku Belg Lucien Van Impe, w 1996 padła ona łupem Włocha Marco Della Vedova, zaś przy ostatniej okazji tzn. w 2000 roku jako pierwszy przemknął przez nią Kolumbijczyk Chepe Gonzales. Działo się to na maratońskim, bo przeszło 260-kilometrowym etapie z Corinaldo do Prato. Odcinek ten po solowym ataku z 8-osobowej grupki uciekinierów wygrał Axel Merckx. Do Pontassieve skąd miałem zacząć ten podjazd podjechałem drogą SS69 (Via Aretina) przez Leccio i San Ellero. Zatrzymałem się na miejskim parkingu przy Via della Fortuna. Poniżej placu miałem rondo na biegnącej ku miasteczku San Francesco drodze Via Forlivese, zaś od starego mostu nad rzeczką Sieve dzieliło mnie tylko trzysta metrów. Na początek zjechałem do ronda by zacząć podjazd na samym początku drogi SS69. W ten sposób wspinaczkę rozpocząłem od zdecydowanie niższej niż na profilu wysokości 97 metrów n.p.m.

Gdy kilka minut przed wpół do siódmą ruszałem do boju licznik pokazywał mi temperaturę aż 32 stopni. Dlatego mogłem być pewien, że o ile po drodze nie złapie mnie letnia burza to zjazd pomimo późnej pory na zjazd nie będę musiał dobierać żadnych ciuchów. Zacząłem mocno tj. na przełożeniach 39/19, a nawet 39/17 gdyż pozwalały na to warunki terenowe. Pierwszy kilometr miał średnie nachylenie tylko 3,8 %. W tym czasie po czterystu metrach przejechałem pod wiaduktem po której poprowadzono drogę SS67, zaś pół kilometra później dojechałem do styku dróg SS69 i SS70. Ta pierwsza skręcała w tym miejscu w prawo biegnąc w dół ku dolinie rzeki Arno, zaś druga wiodła na wprost pod górę ku oddalonej o przeszło 15 kilometrów Passo della Consuma. Za rozdrożem zaczął się bardziej solidny podjazd, wiec wrzuciłem tryb 21. Po przejechaniu niespełna dwóch kilometrów od ronda minąłem wioskę La Palaie (1,9 km). Jechałem po ruchliwej szosie przez pola uprawne. Po mojej lewej ręce królowała uprawa winorośli, zaś po prawej rosły drzewka oliwne. Droga szła w kierunku północno-wschodnim przeplatając delikatne zakręty w prawo i lewo. Po trzech kilometrach minąłem zjazd w prawo ku osadzie Pogginano, by przed końcem szóstego dotrzeć do pierwszej większej wioski nad swym szlaku czyli Diacceto (5,8 km). Pierwsze 6 kilometrów miało średnie nachylenie 6,3 % przy max. 10 % w połowie piątego kilometra. Jednym słowem solidny podjazd, ale dający okazję do jazdy w mocnym rytmie. Ten odcinek udało mi się pokonać ze średnią prędkością 18,5 km/h.

Powyżej Diacceto pobocze drogi porastały już tylko drzewa i krzewy. Od połowy ósmego kilometra jazda na przełożeniu 39/21 stała się dość męcząca. Nie bez przyczyny, albowiem na odcinku 1400 metrów do końca dziewiątego kilometra aż sześciokrotnie stromizna sięgnęła tu 10 %. Przetrzymałem ten ciężki fragment mijając zjazd w prawo ku osadzie Podere Lucignano (8,3 km). Tuż przed końcem dziesiątego kilometra wjechałem rozpędzony do Borselli (9,9 km), korzystając z tego, że nachylenie drogi na ostatnich kilkuset metrach przed wioską spadło niemal do zera. Środkowa część podjazdu tzn. odcinek między 6 a 10 kilometrem, miała dzięki temu wypłaszczeniu średnie nachylenie porównywalne z pierwszą tercją czyli 6,4 %. Udało mi się utrzymać tempo na poziomie 18,1 km/h. Między dziesiątym a trzynastym kilometrem było dość luźno. W zasadzie tylko w dwóch miejscach, za każdym razem na jakieś 250-300 metrów stromizna skoczyła ponad niewygórowany przecież poziom 6 %. W połowie trzynastego kilometra minąłem kilka zabudowań osady Castelnuovo (12,4 km). W przejechaniu 14,4 kilometra w czasie około 47 minut dojechałem do pierwszych zabudowań we wiosce Consuma. Tu na wysokości około 1020 metrów n.p.m. stromizna sięgnęła maksymalnej na całym podjeździe wartości 11,4 %. Zarazem w prawo od krajówki SS70 odchodziła droga lokalna ku San Miniato in Alpe, prowadząca dalej ku Opactwu Vallombrosa. Kolejny kilometr prowadzący do centrum wioski był niemal płaski mając średnie nachylenie tylko 0,8 %.

Dopiero ostatnie pięćset metrów przypomniało mi, iż wciąż mam do czynienia z podjazdem. Finał rozpoczynający się na wysokości zdewastowanego boiska był całkiem stromy tj. z nachyleniem do 10 % jakieś 170 metrów przed przełęczą. Ostatnią tercję wzniesienia pokonałem z tempie 19,8 km/h wobec średniego nachylenia tego odcinka na poziomie tylko 5,5 %. Natomiast na pokonanie całego podjazdu o długości 16,26 kilometra i przewyższeniu 912 metrów potrzebowałem 51 minut i 57 sekund. Oznaczało to, iż przejechałem go z przeciętną prędkością 18,779 km/h i VAM 1053 m/h. Tyle licznik, ale według map amplituda wyniosła tu 963 metry, więc rzeczony wskaźnik prędkości w pionie byłby wyższy tj. na poziomie 1112 m/h. Całkiem wysoki według moich standardów zważywszy, iż góra ta miała średnie nachylenie poniżej 6 %. Na przełęczy po prawej stronie drogi był parking z miejscem widokowym, więc nie miałem problemu ze znalezieniem pomocnych rąk do strzelenia mi fotki na tle tablicy. Na początku zjazdu tylko przez chwilę postraszyły mnie nieśmiałe krople deszczu. Na samym dole zjechałem z ronda na kamienny mostek nad rzeczką Sieve, która kilkaset metrów dalej wpada do płynącej ku Florencji rzece Arno. Drogę powrotną nieco sobie urozmaiciłem gdy na wysokości San Ellero skręciłem ku Donnini, aby krętymi ścieżkami przez pagórki wokół San Donato Fronzano i Reggello dotrzeć do domu.