piątek, 4 czerwca 2010

Kizbuheler Horn / Alpenhaus

W piątkowy poranek obudziliśmy się pełni wiary w poprawę pogody pod austriackim niebem. Zapewnił nas o tym jeszcze poprzedniego wieczora w nasz nowy gospodarz. Niemniej gdy wyjrzeliśmy z okien naszego pięknego, acz nieco krzywego domku sytuacja na zewnątrz nie wyglądała nazbyt kolorowo. Cała okolica nasiąknięta była wilgocią. Na niebie więcej było chmur, niż błękitnych prześwitów. Szczęśliwie mieliśmy cały dzień do naszej dyspozycji i tylko jedną górę do zdobycia. Cholernie trudną to prawda, lecz jako się rzekło tylko jedną i przy tym niezbyt długą. Na spotkanie z Kitzbuheler Horn nawet przy starcie z Sankt Johann in Tirol, który rozważałem potrzebowaliśmy co najwyżej dwie godziny lepszej aury. Gdyby zaś nawet wbrew optymistycznej prognozie spodziewana poprawa nie nadeszła to i tak wysokość bezwzględną piątkowego wzniesienia gwarantowała nam cieplejsze i bezśnieżne przyjęcie niż miało to miejsce na wyższej o osiemset metrów „Stokrotce”. Mogliśmy, więc ze spokojem grać na przeczekanie resztek złej aury i zwlekać z naszym wyjazdem do Tyrolu choćby do popołudnia.

Tymczasem dane nam było delektować się iście wypasionym śniadaniem jakie zwykł serwować swym gościom Reinhard. Koszt noclegu w Glockenstuhl czyli 35 Euro za dobę od głowy był o jakieś 50 % wyższy niż trydenckim Bed & Breakfast u Carla. Niemniej bardzo obfite i różnorodne śniadanko na powitanie dnia przynajmniej w części niwelowało różnicę w kosztach wynajmu. W następnych godzinach tego przedpołudnia okazało się, iż również austriaccy górale znają się na pogodzie nie gorzej niż nasi gazdowie z Podhala. Dokładnie tak jak zapewniał nas Reinhold do południa niebo się wypogodziło i temperatura skoczyła do letniego poziomu ponad 20 stopni. Dokładnie o godzinie 12:50 byliśmy gotowi do drogi. Nie pojechaliśmy jednak najkrótszą z możliwych dróg czyli południową przez Mittersill oraz przełęcz Thurn (1273 m. n.p.m.). Wybrałem wariant północny będący lustrzanym odbiciem wczorajszego szlaku dojazdowego. Dlatego wyjechaliśmy z Zellermoos kierując się na Saalfelden. Potem skręciliśmy w drogę nr 164. Minęliśmy Leogang i Griesen, po czym wjechawszy do Hochfilzen byliśmy już w Tyrolu. Potem trzeba było jeszcze przejechać przez Fieberbrunn i dojechawszy do Sankt Johann skręcić na południe czyli w drogę nr 161 ku Kitzbuhel. Na miejscu byliśmy około czternastej znajdując bezpłatny parking w południowej części miasta.

Kitzbuhel to bodaj najsłynniejszy z austriackich ośrodków narciarskich. To miasto powiatowe liczy sobie nieco ponad 8 tysięcy mieszkańców i leży nad rzeczką Ache, pomiędzy dwoma niewysokimi jak na austriackie warunki górami. Położoną po południowo-zachodniej stronie miasteczka Hahnenkamm (1712 m .n.p.m.) oraz piętrzącym się na północnym-wschodzie Kitzbuheler Horn (1996 m. n.p.m.). Po zboczu Hahnenkamm biegnie słynna w narciarskim światku trasa zjazdowa Streif – uważana za najtrudniejsza w ramach alpejskiego Pucharu Świata. Z kolei na „Kitzhorn” latem 1965 roku oddano do użytku super-stromą drogę panoramiczną, którą turyści zmotoryzowani mogą dotrzeć do górskiej restauracji Alpenhaus na wysokość 1670 m. n.p.m Z tego miejsca rozciąga się piękny widok nie tylko najbliższe doliny, lecz także na położony w oddali masyw Grossglocknera. Najważniejsze jednak, iż podjazd ten z czasem opanowali kolarze szosowi, zaś począwszy od sezonu 2000 zaczęli tu zaglądać profesjonaliści uczestniczący w Osterreich Rundfahrt.

„Kitzhorn” szybko stał się nie tylko stałym, ale bodaj najważniejszym punktem na XXI-wiecznym szlaku Dookoła Austrii. Nie zabrakło go na trasie żadnej z ostatnich jedenastu edycji tej imprezy. Sześciokrotnie etapowy sukces na podjeździe do Alpenhaus okazywał się przepustką do zwycięstwa w całym wyścigu. Stało się tak po raz pierwszy już w 2000 roku za sprawą faworyta gospodarzy Georga Totschniga. W ślady austriackiego górala dwukrotnie w latach 2001 i 2004 poszedł Australijczyk Cadel Evans jeżdżący wówczas w ekipach Saeco i Team Telekom. W 2003 roku dzięki wygranej na „Kitzhorn” swój narodowy tour wygrał Gerrit Glomser. Nie udała się ta sztuka zdobywcom góry z lat 2002 i 2005-2008, którzy w „generalce” Osterreich Rundfahrt musieli się zadowalać miejscami od drugiego do czwartego. W sezonie 2005 wzniesienie było sceną 10-kilometrowej czasówki ze startem w Kitzbuhel. Próbę tą wygrał Gerhard Trampusch z czasem 33 minut i 17 sekund. Podczas dwóch ostatnich edycji etap z metą na Kitzbuheler Horn znów był rozstrzygający. W sezonie 2009 przyniósł on podwójne zwycięstwo Szwajcarowi Mickaelowi Albasiniemu, zaś w bieżącym roku Włochowi Riccardo Ricco’. „Kobra” o 53 sekundy wyprzedził swego rodaka Emanuela Sellę oraz Hiszpana Sergio Pardillę. Cała trójka sześć dni później stanęła na podium wyścigu w Wiedniu.

O Kitzbuheler Horn słyszałem też co nieco od Sylwka Szmyda, który podczas swych kursów między Polską a Włochami nierzadko zatrzymywał się w Kitzbuhel, aby sprawdzić swą nogę na tym morderczym wzniesieniu. Taki podjazd wymagał szczególnego podejścia. W swym dorobku miałem już dość pokaźną liczbę gór, na których przez kilka ładnych kilometrów trzeba się było zmagać ze nachyleniem około 10 %. Niemniej z odcinkiem o długości 7 kilometrów przy średniej stromiźnie blisko 12 % miałem do czynienia tylko jeden jedyny raz. Z takim wyzwaniem spotkałem się podczas GF Marco Pantani w 2008 roku walcząc o przetrwanie w środkowej fazie podjazdu pod słynne Mortirolo. Dlatego też przed naszym popołudniowym wypadem do Kitzbuhel dozbroiłem się stosownie do tej okazji. Postanowiłem skorzystać z pary zapasowych kół, którą zabrałem w Alpy na wszelki przypadek. Owa rezerwa czyli kółka Ritchey DS Pro nie są bynajmniej o wiele lżejsze od służących mi na co dzień Mavików Aksium. Ich podstawową zaletą była zamontowana na nich kaseta z górskiej grupy Shimano XT, która miała największe tryby z 28 i 32 ząbkami. Ten właśnie „zestaw na czarną godzinę” z powodzeniem przetestowałem podczas obu wypraw z 2008 roku oraz rok później na wyciecze do Romandii.

Wystartowaliśmy kilka minut przed wpół do trzecią. Po trzech kilometrach jazdy szosą B-161 w kierunku północnym znaleźliśmy się na zakręcie w lewo ku Bergrestaurant Alpenhaus. Tablica z napisem Panoramastrasse Kitzbuheler Horn nie pozostawiała żadnych złudzeń. Czas było zmierzyć się z tym trudnym wyzwaniem. Podjazd zaczynał na wąskim przejeździe pod wiaduktem kolejowym. O mały włos Darek nie wpadł by w nim na jadący z naprzeciwka samochód ciężarowy, którą swymi gabarytami wypełni całą szerokość wrót do „Kitzhorn”. Uniknąwszy tej przeszkody ruszyliśmy do góry, lecz po przebyciu niespełna dwustu metrów znaleźliśmy się kropce nie wiedząc jak dalej jechać. Na wysokości landhotelu Vordergrub napotkaliśmy rozjazd pod tytułem „prosto lub w lewo”. Okazało się, iż trzeba było skręcić w lewo, ale ponieważ przy tej okazji zrobiliśmy krótki postój to chcąc koniecznie zmierzyć swój realny czas na tej górze postanowiliśmy wrócić do wiaduktu z widokiem na oryginalny domek rodem z krainy hobbitów. Za drugim razem start poszedł już sprawnie. Na początku trzeba było pokonać 950 metrów o średnim nachyleniu 7,4 %. Jednym słowem był to wstęp o całkiem solidnej stromiźnie, lecz na tej górze wyglądał na błahostkę.

Tak samo myślą zapewne właściciele tej drogi, albowiem dopiero na końcu pierwszego kilometra wytyczyli start właściwej wspinaczki. Po prawej stronie drogi postawili tablicę z mapą i profilem podjazdu, rekordowymi wynikami oraz automatem do wydruku bilecików. Dzięki temu każdy amator kolarstwa może oficjalnie zmierzyć swój czas na tym podjeździe, gdyż drugi automat tego rodzaju znajduje się na ścianie restauracji Alpenhaus. Tablica dowodzi, że kolarski rekord tego wzniesienia to 28 minut i 24 sekundy. Należy on Austriaka Thomasa Rohreggera, który wykręcił ten czas na drodze do zwycięstwa na trzecim etapie Osterreich Rundfahrt z 2007 roku. Co ciekawe jest tam również odnotowany rekord biegowy. Należy on do Nowozelandczyka Jonathana Watta, który w 2000 roku przebiegł dystans 7,1 kilometra o nachyleniu ponoć aż 12,5 % w czasie 55 minut i 58 sekund. Z tablicy wynika również, iż po pokonaniu kolejnych trzech kilometrów z dwunastoma dodatkowymi wirażami można dotrzeć nawet na położony ponad trzysta metrów wyżej niż Alpenhaus wierzchołek góry gdzie stoi nadajnik telewizyjny.

Przejechaliśmy ten punkt bez zatrzymywania się przy tablicy i drukowania kwitów. Droga niemal cały czas prowadziła w odsłoniętym terenie wśród alpejskich łąk. Słoneczko całkiem zdrowo przygrzewało. Jak wspomniałem do południa wypogodziło się dzięki czemu na całej górze mieliśmy temperaturę od 23 do 25 stopni Celsjusza i co ciekawe tak w Kitzbuhel jak i blisko tysiąc metro wyżej przy Alpenhaus mój termometr pokazał wartość 24. Wszystkie wiraże na tej górze są nie tylko numerowane i nazwane, ale też zawierają informację o bezwzględnej wysokości danego miejsca i tak np. „kehre 1” nazywa się Schwilern i znajduje się na poziomie 865 m. n.p.m. Rozpoczynając wspinaczkę chciałem możliwie najdłużej jechać na przełożeniu 39 / 28 zbliżonym to najmiększego obrotu na kołach Mavika. Tym niemniej dość szybko musiałem wrzucić tryb „32” i dziękowałem Bogu, że miałem taką możliwość. Drugi kilometr podjazdu, a w zasadzie odcinek o długości 1100 metrów (od km 0,95 do 2,05) miał średnie nachylenie 11,8 % i max. 15 %. Przejechałem go ze średnią 11,3 km/h. Trzeci kilometr (od km 2,05 do 3,05) kończący się przejazdem przez ciemny i mokry po deszczu lasek teoretycznie był nieco łatwiejszy tzn. ze stromizną średnio 11,6 % i max. 14 %. Mimo tego nieco zwolniłem do przeciętnej 10,5 km/h. Stromy początek podciął mi na chwilę nogi, zaś puls poszybował do poziomu ponad 170 uderzeń na minutę. Zresztą co chyba nie może dziwić na całym podjeździe miałem wysoki puls to znaczy średnio 161, zaś maksymalnie 174 bpm.

Po wyjeździe z lasu minąłem punkt poboru opłat od kierowców samochodów. Byłem już nieźle zmęczony, a tymczasem do szczytu brakowało jeszcze pięciu kilometrów. Przy jeździe w tempie 10 km/h oznaczało to jeszcze 30 minut wysiłku na granicy własnych możliwości. Tymczasem kolejny czyli czwarty kilometr należał do najtrudniejszych. Już na początku przywitała mnie tabliczka z napisem 14,7 %. Potem po raz drugi i ostatni na tej górze droga na krótko wpadała w las. To 1000 metrów miało średnie nachylenie 12,9 % z max. 18 %. Nic dziwnego, że moja prędkość spadła do poziomu zaledwie 9,4 km/h. Na kolejnych dwóch kilometrach stromizna minimalnie zelżała. Piąty kilometr miał średnią 11,7 %, zaś szósty 11,9 %. Na obu maksymalne nachylenie sięgnęło 16 %. Wspinałem się z prędkością najpierw 10,1 km/h, a potem już tylko 9,3 km/h. Zmęczenie narastało, a najgorsze było jeszcze przede mną. Najbardziej stromy okazał się przedostatni kilometr o średniej 13,5 % i max. 20 %, dokładnie na 1160 metrów przed finałem. Na odcinku między 1500 a 500 metrów przed Alpenhaus ustawione były trzy tabliczki wskazujące na nachylenie w kolejnych wirażach dochodzące do pułapu 17,9 - 22,3 - 19,4 % !!! Wiedziałem, że po przebyciu tej przeszkody będę już miał tą górę w swej kieszeni. Przetrwałem przedostatni kilometr w tempie 8,6 km/h i na ostatnim kilometrze góra dała za wygraną jeśli tak można powiedzieć o odcinku drogi ze średnim nachyleniem 10,7 % i max. 17,5 %. Zafiniszowałem w tempie 11 km/h.

Cały podjazd czyli 8,06 kilometra przy stromiźnie 11,8 % tzn. z miejscem startu pod wiaduktem zajął mi 47 minut i 8 sekund. Co oznacza, iż pojechałem ze średnią prędkością 10,269 km/h i z rekordowa wartością VAM na poziomie aż 1209 m/h. Odcinek 7,1 kilometra z początkiem przy tablicy przebyłem w czasie 43 minut i 2 sekund – średnia 9,899 km/h i VAM 1221 m/h. Jednym słowem Rohregger dołożył by mi prawie kwadrans. Ba, znając życie gdybym tak jak on przed tym podjazdem miał w nogach 175 kilometrów drogi z Salzburga to nasze porównanie wyglądałoby dla mnie jeszcze gorzej. Jak ciężka była to góra najlepiej widać po twarzy Darka na zdjęciu z ostatnich metrów wspinaczki. Kilka minut wcześniej ja wyglądałem podobnie. Darek wspinał się w sumie przez 56 minut i 7 sekund, zaś na pokonanie oficjalnego odcinka  wzniesienia potrzebował 52 minut i 25 sekund. W praktyce jechał nieco szybciej niż to pokazał odczyt z licznika, gdyż na przedostatnim kilometrze stanął kilkakrotnie rozglądając się za okularami przeciwsłonecznymi, które mu wypadły. Dojechawszy na szczyt natknąłem się na robotników przesuwających czerwoną tablicę z napisem Krone Kitzhorn Challenge. Zawody pod tym wezwaniem odbywały się w tym roku 5 lipca. W Austrii bardzo popularne są imprezy z rodzaju górskich czasówek dla kolarskich amatorów. W tegorocznym kalendarzu było ich aż osiemnaście, w tym choćby czerwcowy Glockner Konig na podjeździe do Fuschertorl II, który poznaliśmy dzień wcześniej.

Na górze zabawiliśmy blisko półtorej godziny. Można powiedzieć, że byliśmy już wyluzowani, niczym po zawodach. Ostatni cel tej wyprawy został osiągnięty. Teoretycznie moglibyśmy jeszcze pokonać szlaban i stroma super stromą ścieżynkę podjąć próbę dojechania aż na Gipfel, ale skoro „profim” wystarcza Alpenhaus to i nas taka zdobycz mogła zadowolić. Weszliśmy do restauracji gdzie aby ugasić swe pragnienie kupiłem chyba najdroższą w swym życiu małą coca-colę i sok owocowy. Pomyszkowałem w sklepie z okolicznościowymi pamiątkami. Darek kupił tam na pamiątkę maleńki znaczek w kształcie koziołka – maleńkie trofeum godne górskich kozic z Trójmiasta. Z tarasu widokowego przed restauracją roztaczał się piękny widok nie tylko na ostatnie kilkaset metrów podjazdów w dole, lecz przede wszystkim na bielące się w oddali na południu zaśnieżone szczyty masywu Grossglockner. Na bardzo przyjemnym, acz krętym zjeździe co rusz przystawaliśmy. Najdłużej zatrzymaliśmy się oczywiście przy rzeczonej tablicy. Na wjeździe do Kitzbuhel szybko zjechaliśmy z szosy B-161 aby przejechać się po tamtejszej starówce. Do samochodu dotarliśmy dopiero o 17:35. Do Zell am See wróciliśmy tą samą drogą co kilka godzin wcześniej. Pod dachem Glockenstuhl zameldowaliśmy się około dziewiętnastej. Godzinę później wybraliśmy się na spacer po Zell am See. Tam w restauracji u Antonio Basmatiego (pół Włocha, pół Hindusa) z dala od Italii zjedliśmy nasze pierwsze na tym wyjeździe pizze. Darek rozsmakował się przy tej okazji w lokalnym piwie Edelweiss.

Nazajutrz  około 8:30, po kolejnym wytwornym śniadaniu byliśmy gotowi do długiej drogi do domu. Po niecałej godzinie jazdy austriackimi drogami B-311 i B-178 przez Steinpas wjechaliśmy na teren Niemiec. Przetarłem swój nowy szlak na południowo-wschodnim krańcu Bawarii, jadąc m.in. szosą B-306 przez okolice znanego ośrodka łyżwiarstwa szybkiego w Inzell. Na wysokości Siegsdorf wbiliśmy się na autostradę A-8 do Monachium. Potem obwodnica bawarskiej stolicy czyli A-99 i dalej szybka jazda na północ po kolejnych "autobanach": A9 (523 km), obwodnica Berlina A-10 (96 km) i przygraniczna A-11 na resztkach drogiego paliwa (111 km). Do kraju wróciliśmy jak zwykle przez Kołbaskowo, więc ostatnie setki kilometrów spędziliśmy na krajówce A-6. Udało nam się dojechać do Gdańska jeszcze za dnia czyli około 21:00. Byliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z własnych wyczynów. Zrealizowałem w 100 % ambitny plan opracowany zimą. W ciągu 16 dni przejechałem co prawda tylko 888 kilometrów, ale za to jakich! Zdobyłem w sumie 25 nowych wzniesień (19 przy asyście Darka) o łącznym przewyższeniu 26.543 metrów. W dobrym zdrowiu przetrwałem ciężki wyścig, rozgrywany w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. Czas uzyskałem zgodny z oczekiwaniami. Miejsce może nie okazało się nazbyt rewelacyjne na tle całej stawki uczestników Gran Fondo, lecz z drugiej strony była to godna lokata pośród było nie było najtwardszych osób w porannym peletonie.  Niewątpliwie była to jedna z najtrudniejszych wypraw w moim życiu, pod względem sportowych wyzwań ustępująca tylko tej z czerwca 2008 roku. Tymczasem już za cztery tygodnia czekała mnie kolejna, nie mniej pasjonująca podróż.

czwartek, 3 czerwca 2010

Edelweissspitze

Dzięki temu, że w tym roku Święto Bożego Ciała wypadało już 3 czerwca kosztem zaledwie jednego dnia urlopu mogłem tą podróż wydłużyć o dwie doby i to w bardzo atrakcyjny sposób. W ciągu dwóch tygodni udało mi się w pełni wykonać swój włoski plan. Dwa tygodnie wystarczyły abym skompletował swą prywatną listę najciekawszych kolarskich wzniesień w Trydencie i Południowym Tyrolu. Dlatego wyzwań na ostatnie dni tej podróży poszukałem poza Włochami. Naturalnym wyborem była leżąca na drodze powrotnej Austria czyli kraj, w którym siedem lat wcześniej zacząłem swoją znajomość z Alpami. Wtedy poznałem podjazdy pod Pillerhohe (1559 m. n.p.m.) i Kaunertal (2750 m. n.p.m.) w Tyrolu oraz przełęcz Hochtor (2503 m. n.p.m.), którą zdobyliśmy od południa czyli ze strony Karyntii. Tym razem chciałem zobaczyć dwie kluczowe góry na corocznym szlaku wyścigu Dookoła Austrii (Osterreich Rundfarth). A mianowicie położoną w landzie Salzburg Edelweisspitze (2571 m. n.p.m.) na legendarnej drodze Grossglockner Hochalpenstrasse oraz super-stromy Kitzbuheler Horn (1750 m. n.p.m.) we wschodniej części Tyrolu. W tym celu zarezerwowałem pokój ze śniadaniem w Zellermoos – osadzie położonej na południowo-zachodnim skraju Zell am See, Miasteczko to jest znanym centrum narciarstwa alpejskiego i snowboardu, acz  jak podaje wikipedia najsłynniejsi sportowcy zeń pochodzący to Felix Gottwald i Simon Eder czyli fachowcy od kombinacji norweskiej i biathlonu.

Według „google.maps” czekał nas blisko 300-kilometrowy przejazd, który powinien był nam zająć około trzech i pół godziny. Nie śpieszyliśmy się jednak z wyjazdem z Mezzocorony, gdyż w naszej nowej przystani czyli hoteliku Glockenstuhl mogliśmy się meldować najwcześniej około godziny trzynastej. Darek około ósmej rano zrobił sobie spacer po mieście i wpadł z wizytą do XIII-wiecznego Kościoła Santa Maria Assunta. Ja ostatni raz porozmawiałem sobie z naszym gospodarzem Carlo Fiamozzim, który za tak długi pobyt skasował nas ze zniżką, zaś na odchodne ofiarował jeszcze po butelce białego wina własnej produkcji. W drogę ku Austrii ruszyliśmy około wpół do jedenastej przy niebieskim niebie i temperaturze dwudziestu-kilku stopni Celsjusza. Na granicznej przełęczy Brennero (1375 m. n.p.m.) czyli jakieś 120 kilometrów dalej na północ po takiej pogodzie nie było już ani śladu. Najpierw niebo przykryły stalowo-szare chmury, potem zaczął padać co raz mocniejszy deszcz. Z czystej formalności dodam, że temperatura spadła o jakieś kilkanaście stopni. Austria przywitała nas równie ozięble jak dwa tygodnie. Po zjeździe do Innsbrucku wskoczyliśmy na autostradę A-13, z której z kolei zjechaliśmy na wysokości Worgl. Potem poruszaliśmy się już tylko po drogach krajowych. Szosą nr 178 do Sankt Johann in Tirol, gdzie od lat organizowane są Mistrzostwa Świata w kolarstwie szosowym dla mastersów. Potem drogą nr 164 przez biathlonowe miasteczko Hochfilzen do Saalfelden am Steinernen Meer, skąd odbiliśmy na południe by szosą nr 311 około piętnastej dojechać do Zellermoos.

Byłem pełen obaw czy cały ten transfer nie robimy na darmo. Po austriackiej stronie granicy niemal cały czas padał deszcz. Byliśmy nawet świadkami interwencji lokalnych strażaków, którzy próbowali okiełznać błotniste wody mocno wzburzonej górskiej rzeczki. Poza tym skoro na wysokości 750 metrów n.p.m. było ledwie 15 stopni Celsjusza zdawałem sobie sprawę z tego, iż przy tej wilgotności na przełęczy zobaczymy śnieg. Pół biedy jeśli tylko wkoło drogi. Obawiałem się, że słynna szosa wysokogórska może się okazać wręcz nie przejezdna. Niemniej na przekór złym znakom z nieba kierując się swym niepisanym mottem „jeśli choć nie spróbujesz to długo pożałujesz” podjąłem to wyzwanie. Darek wbrew własnym pogodowym preferencjom postanowił mi towarzyszyć. Na wszelki przypadek zabrał z sobą dwa razy więcej kolarskiej odzieży niż zwykle. Dokładnie o godzinie 16:25 ruszyliśmy niepewni swego losu na najsłynniejszą kolarską górę Austrii.

Historia wyścigu Osterreich Rundfahrt sięga roku 1949, a jego dzieje są niemal nierozerwalnie związane z podjazdem pod tzw. Grossglockner. W rzeczywistości chodzi tu o przełęcz Hochtor, gdyż Grossglockner (3798 m. n.p.m.) to najwyższy szczyt pobliskiego masywu górskiego, pasma Wysokich Taurów i zarazem całej Austrii. Tylko sześciokrotnie wyścig Dookoła Austrii ominął to wzniesienie, względnie nie dotarł na szczyt z powodu złej pogody. Pierwsi kolarze na tej premii górskiej (swego czasu najtrudniejszym podjeździe amatorskiego kolarstwa) zyskiwali sławę nie mniejszą niż zwycięzcy całego wyścigu. Zresztą nie rzadko zdobycie tytułu „Króla Glocknera” szło w parze z triumfem w tygodniowej etapówce. W maju przyszłego roku o górę tą po raz drugi w swych dziejach zahaczy też Giro d’Italia, aczkolwiek kolarze wspinać się będą od południa i tylko do poziomu 1930 metrów n.p.m. czyli do Kasereck. Uczestnicy Giro zdobywali za to Hochtor od północy w 1971 roku, kiedy to po przejeździe przez przełęcz zjechali do Guttal (1859 m. n.p.m.) i na koniec musieli się zmierzyć z 9,5-kilometrowym finałem pod Franz-Jozefs Hohe (2369 m. n.p.m.). Wygrał tam mistrz olimpijski z Mexico City Włoch Pierfranco Vianelli, który grupkę z czołowymi kolarzami "generalki" wyprzedził o cztery i pół minuty.

Tymczasem my mieliśmy zakończyć wspinaczkę po północnej stronie przełęczy. Niemniej aby dodatkowo utrudnić sobie zadanie finał wyznaczyłem nam na położonym kilkadziesiąt metrów wyżej niż Hochtor wierzchołku Edelweissspitze (2571 m. n.p.m.). Aby tam dotrzeć musieliśmy pokonać przeszło 33 kilometry, z czego ponad połowa tego dystansu miała prowadzić ostro pod górę. Według skali trudności rodem z „archivio salite” miała to być najtrudniejsza góra w mojej siedmioletniej karierze górskiego wojażera. Dodatkowo jeszcze ta pogoda. Zapowiadał się bardzo surowy test naszych sportowych charakterów. Szczęśliwie na początku mogliśmy się rozgrzać kręcąc w tempie + 25 km/h, po płaskim terenie w dolinie. Przejechawszy niespełna cztery kilometry dojechaliśmy do Bruck an der Grossglocknerstrasse. Po pokonaniu kolejnych siedmiu byliśmy już w Fusch (805 m. n.p.m.). Na szczęście nie padało, ale przed nami na horyzoncie kłębiły się szare chmurzyska. Jeszcze chwila luzu i po 32 minutach jazdy oraz przebyciu 13,9 kilometra o średnim nachyleniu 0,8 % minąłem szary budynek Barenwerk.

Nieco dalej po prawej ręce mignął mi malutki kościółek Embachkapelle co oznaczało definitywny koniec takiej zabawy. Już wkrótce czyli po pokonaniu lekkiego łuku w prawo przyszła pora na pierwszy test dla naszych nóg, którym był liczący sobie 1700 metrów podjazd do Barenschlucht o średnim nachyleniu 9,2 %. To była jednak tylko zapowiedź późniejszych atrakcji. Następnie droga nieco odpuściła. Odcinek między Barenschlucht a Ferleiten (1145 m. n.p.m.) miał 2800 metrów o umiarkowanym nachyleniu 5,2 %, lecz głównie za sprawą łatwego kilometra bezpośrednio przed bramkami poboru opłat. Chwilę wcześniej na zielonej tablicy stojącej po prawej stronie drogi mogłem się zapoznać z cennikiem obowiązującym turystów zmotoryzowanych. Muszę przyznać, że szczególnie jednodniowa cena za przejazd tą panoramiczną drogą z 1935 roku wydała mi się mocno wygórowana. Na szczęście Austriacy tak jak i Włosi na Tre Cime di Lavaredo potrafią docenić wysiłek rowerzystów. Kolarze wszelkiej maści mają tu wstęp wolny. Jedyną niedogodnością była konieczność zjechania na chwilę z głównej drogi celem ominięcia bramek.

Zaraz za nimi zaczęły się prawdziwe schody czyli według wykresu z mego licznika 14,5 kilometra wspinaczki o średnim nachyleniu 9,9 %. Nawet gdyby zapomnieć o pierwszych pięciu kilometrach i tak przy tym co zostało nam do pokonania mogłaby się schować nawet tak trudna góra jak pokonana dzień wcześniej Fittanze. Praktycznie ani chwili łatwego terenu. Dwukrotnie czyli na początku trzeciego i w połowie dziesiątego kilometra tego odcinka stromizna sięgnęła 18 %. W dwóch innych miejscach nachylenie skoczyło do poziomu 16 %. Najbardziej strome fragmenty podjazdu wypadały na wiaduktach, które tu i ówdzie porozstawiali przedwojenni inżynierowie. Droga jest szeroka o dobrej nawierzchni. Odrobinę ulgi dawały niektóre nieco wklęsłe wiraże pozwalające nabrać prędkości. Niemniej chwilę później trzeba było nadrabiać wysokość na tym bardziej stromych prostych odcinkach między łukami. Od poziomu niespełna 1400 metrów n.p.m. kolejne wiraże były ponazywane i numerowane. W sumie od Piffalpe (1392 m. n.p.m.) po Fuschertorl I (2407 m. n.p.m.) naliczyłem ich czternaście. Jeszcze przed dojechaniem do parkingu przy strefie wypoczynku i zabaw dla dzieci Piffkar wpadłem we mgłę czy też raczej nisko zawieszone chmury.

Powoli późna wiosna ustępowała pola zalegającej w tych górach zimie. Na wysokości 1750 metrów n.p.m. na poboczu pojawił się pierwszy śnieg. Tymczasem do szczytu brakowało jeszcze ośmiuset metrów w pionie – mocno zwątpiłem czy warunki drogowe pozwolą nam na dojechanie do Edelweissspitze. Widoczność zmalała do nie więcej jak dwudziestu metrów. Na odcinku między punktem widokowym Hochmais (1916 m. n.p.m.) a Oberes Nassfeld (2273 m. n.p.m.) zaspy na poboczu drogi było przeszło dwumetrowe. Jechałem w nogawkach, ale bez rękawiczek i lekko ocieplanej koszuli z długim rękawem. Po górę lekki ubiór nie był problemem. Będąc dość odpornym na zimno przy intensywnym wysiłku mogłem sobie na to pozwolić. Na szczęście nie padało dzięki czemu chłód był do zniesienia. Oczywiście z myślą o zjeździe zabrałem z sobą rękawiczki i kurtkę, ale nie wiedziałem czy takie odzieżowe dodatki mi wystarczą. Jak przekonałem się swego czasu na Albulapass jazda pod górę i z góry w takich nieprzyjaznych warunkach to dwie zupełnie różne sprawy. Po przejechaniu trzynastu kilometrów od Ferleiten dotarłem w końcu do Fuschertorl I. Gdybym po raz drugi w życiu miał odwiedzić Hochtor musiałbym w tym momencie skręcić w prawo i pokonać jeszcze sześć i pół kilometra, z czego 500 metrów lekkiego podjazdu do Fuschertorl II (2425 m. n.p.m.), następnie dwa kilometry zjazdu do Fuscherlacke (2262 m. n.p.m.) i finałowe cztery kilometry w górę na samą przełęcz.

Wybrana przez mnie końcówka na Edelweissspitze była bardziej konkretna i bez żadnych kombinacji w stylu „up & down”. Należało skręcić w lewo nacieszyć się stumetrowym odcinkiem o minimalnym nachyleniu, po czym wjechać na brukowaną drogę, która nie tylko nawierzchnią dorównywała stromym flandryjskim hopkom. Jadąc ostrożnie po śliskiej kostce, aby ulżyć sobie w trudzie niczym „profi” na północnym klasyku wybierałem rzadkie łaty asfaltu. Zmierzałem ku mekce alpejskich motocyklistów pokonując stromy, kręty szlak z siedmioma dalszymi wirażami. Ten finałowy odcinek miał półtora kilometra długości o średnim nachyleniu 10,4 % i max. 15 %! Dojechałem na górę tuż po wpół do siódmej przy temperaturze 2 stopni Celsjusza. Na pokonanie 21,29 kilometra od Fusch potrzebowałem 1h 40 minut i 52 sekundy czyli wspinałem się ze średnią prędkością 12,664 km/h. Przy potężnym przewyższeniu rzędu 1766 metrów przełożyło się to na VAM o wartości 1050 m/h. Według moich wyliczeń zasadnicza część podjazdu z początkiem w Ferleiten miała 14,55 kilometra i przejechałem ją w 1h 18 minut i 48 sekund – VAM 1085 m/h. Całkiem nieźle jak na te warunki. Na szczycie zrobiłem kilka zdjęć, kombinując jak zgrabnie uchwycić swą głowę na tle tablicy.

Po czym ubrałem się cieplej i zacząłem swój zjazd. Na kostce było bardzo niebezpiecznie. Zjechawszy do Fuschertorl I spotkałem Darka. Zamieniliśmy kilka zdań i każdy z nas pojechał w swoją stronę. Mój kolega dotarł na szczyt w czasie około 2h i 12 minut. Termometr w jego liczniku pokazał na górze już tylko 1 stopień na plusie. Na pierwszych kilometrach zjazdu trzeba było uważać na leżące w niektórych zakrętach łachy śniegu. Przy kiepskiej widoczności należało się trzymać swojego pasa drogi co by nie nadziać się na jadące z naprzeciwka samochody. Nie byliśmy w końcu jedynymi użytkownikami tej drogi przejezdnej co roku od początku maja do końca października. Zjazd pokonywałem etapami. Co jakiś czas trzeba było się zatrzymać i rozgrzać zmarznięte dłonie. Poza tym chciałem wykonać nieco zdjęć na pamiątkę z tej niesamowitej przygody. Niestety zaparował mi obiektyw i część fotek wyszła niewyraźnie. Na szczęście Darek na tym polu spisał się znacznie lepiej i strzelił kilka świetnych obrazków w górnej (białej) części zjazdu. Zjechawszy do poziomu 1600 m. n.p.m. wkoło siebie miałem już mokrą zieleń. Nadal ostrożnie, acz pełen wiary w szczęśliwie zakończenie tego wypadu sturlałem się do Ferleiten. W sumie za sprawą licznych przystanków zjazd do Zellermoos zajął mi tylko pół godziny mniej niż morderczy podjazd. Do Glockenstuhl zawitałem o godzinie 20:20, ale w długi czerwcowy dzień nie stanowiło to problemu. Darek miał na dole problemy z nawigacją i zajechał aż do centrum Zell am See co wprowadziło w naszych szeregach pewną nerwowość. Szczęśliwie jeszcze przed zmrokiem obaj cali i zdrowi znaleźliśmy się pod gościnnym dachem Krzywego Domku.