poniedziałek, 31 maja 2010

Campo Carlo Magno

Na drugi dzień po kilkugodzinnym wysiłku na deszczowej i chłodnej GF Marcialonga potrzebowaliśmy lżejszego dnia na siodełku. Przed rokiem nazajutrz po L’Etape du Tour podjechałem do stacji Les Orres pokonawszy podjazd o długości 15,2 kilometra oraz przewyższeniu 860 metrów. Planując naszą dwutygodniową podróż po regionie Trentino – Alto Adige na ostatni dzień maja wybrałem podjazd o bardzo zbliżonych parametrach. W poniedziałek czekać nas miała wspinaczka pod passo Campo Carlo Magno (1682 metrów n.p.m.). Nazwa tej przełęczy wzięła się z legendy o tym, iż w tym miejscu stanęły na popas wojska Karola Wielkiego, kiedy król Franków w 800 roku n.e. wybrał się do Rzymu po koronę cesarską. Obie opcje zdobycia tej przełęczy czyli północna i południowa mają bardzo podobną skalę trudności. Tak od północnej strony czyli z Dimaro (Val di Sole) jak i z południowej od Pinzolo (Valle Rendena) trzeba przejechać ponad 15 kilometrów o przewyższeniu + 900 metrów i średnim nachyleniu około 6 %.

Wybrałem wersję południową z dwóch względów. Po pierwsze Dolinę Słońca i tak mieliśmy odwiedzić następnego dnia gdyż w programie na wtorek mieliśmy podjazdy pod passo Tonale i Pejo. Po drugie w pamięci miałem ostatnie zwycięstwo Marco Pantaniego na trasie Giro d’Italia. To znaczy jego piękną akcję w końcówce dwudziestego etapu z 1999 roku. Finałowy podjazd tego odcinka wiódł z Pinzolo do Madonna di Campiglio i kończył się w owej stacji narciarstwa alpejskiego, położonej jakieś 150 metrów poniżej przełęczy Campo Carlo Magno. W tym momencie „Pirat” był liderem trzech głównych klasyfikacji Giro i prowadził w „generalce” z przewagą aż 5:38 nad Paolo Savoldellim. Do Mediolanu brakowały dwa etapy, w tym przedostatni z podjazdami pod Tonale, Gavię, Mortirolo i San Cristinę, na którym Pantani mógł raz jeszcze upokorzyć swych rywali. Co się stało nazajutrz po porannej kontroli poziomu hematokrytu wszyscy kibice kolarstwa dobrze wiedzą. Można więc powiedzieć, że dwunastego dnia naszej wyprawy wybraliśmy się na wycieczkę śladami upadłego herosa.

Aby dotrzeć do Pinzolo musieliśmy pokonać blisko 80-kilometrowy odcinek, w dużej mierze prowadzący górskimi drogami. Mimo tego nie śpieszyliśmy się z wyjazdem. Należał nam się dłuższy sen po krótkiej nocy z soboty na niedzielę. Rano skoczyłem do pobliskiego marketu Coop kupić baterie do licznika. W drogę ruszyliśmy dopiero około południa. Na początku kilkanaście kilometrów po krajówce SS-12 do Trento. Potem wyjazd z miasta szlakiem wiodącym na Monte Bondone. Trzymamy się jednak szosy SS-45bis i jedziemy prosto na zachód niejednokrotnie wbijając się w ciemne tunele wykute w masywie skalnym. Po minięciu Vezzano i Sarche wjeżdżamy na krajówkę SS-237. To na tej niepozornej jak na włoskie warunki, ledwie pagórkowatej drodze rozstrzygnęły się losy Giro d’Italia z 1955 roku. Wtedy to nieopodal Tione di Trento starzy mistrzowie Fiorenzo Magni i Fausto Coppi zgubili trapionego defektami lidera Gastone Nenciniego. Zgodnie współpracując na mecie w San Pellegrino in Terme wyprzedzili wszystkich rywali o 5:37. Coppi wziął zwycięstwo etapowe, Magni wygrał cały wyścig, zaś Nencini musiał się zadowolić tylko trzecim miejscem w „generalce” i poczekać na swój triumf w Giro jeszcze dwa lata. My tymczasem w rzeczonym Tione di Trento skręciliśmy w prawo wjeżdżając na wiodącą ku północy szosę SS-239.

Zatrzymaliśmy się w centrum Pinzolo na wysokości małego skwerku z fontanną. Po drugiej stronie drogi mieliśmy market sieci Supermercati Trentin, w którym zaplanowaliśmy zrobić zakupy po zjeździe z przełęczy. Darek ruszył w drogę około wpół do drugiej. Ja wystartowałem chwilę później i zacząłem liczyć podjazd od wjazdu na Via Nepomuceno Bolognini przy kościele św. Jakuba (San Giacomo). Niestety szybko okazało się, że choć mój licznik dostał nowe serce to jednak odżył tylko połowicznie. Pokazywał tylko część danych tzn. bez dystansu, prędkości itp. Na miejscu nie było warunków by zająć się tym problemem. Włączyłem więc stoper by choć w ten sposób ocenić jakość swej jazdy. Pierwsze 1300 metrów czyli odcinek do wylotu z Carisolo byłoby łatwe z uwagi na stromiznę około 3,7 % gdyby nie mocno wkurzający wiatr, który śmiało zacinał z naprzeciwka. Tą niedogodność wynagradzały przynajmniej ładne obrazki. Najpierw romański kościółek po lewej stronie drogi, następnie ładny widok na Carisolo z mostu nad rzeczką Sarca di Campiglio.

Kolejne 2100 metrów od Carisolo po kamienny mostek nad potokiem Sarca di Nambrone były już nieco cięższe. Droga szła długimi prostymi odcinkami i z obu stron otoczona była przez lasem. Po lewej stronie zbocze góry tu i ówdzie zabezpieczone było siatką bądź kamiennym murem. Znacznie wcześniej niż się spodziewałem, bo już po jedenastu minutach jazdy złapałem Darka. Mój towarzysz po trudach niedzielnego wyścigu czuł się zmęczony i potraktował ten podjazd bardzo ulgowo. Dario włączył tryb wybitnie turystyczny i na najbardziej miękkim obrocie wspinał się przez półtorej godziny, acz kilkanaście minut z tego czasu „zmarnował” na sześć foto-przystanków. Następny fragment wzniesienia to 3200 metrów przy średniej 6,6 %. Najpierw siedem numerowanych wiraży w zalesionym terenie, a potem wyjazd na alpejskie łąki i jazda po dłuższych prostych aż po Sant’Antonio di Mavignola. Widać z tego, że podjazd stopniowo się rozkręcał, ale w żadnym momencie nie przeginał. Za wioską św. Antoniego znów ten sam scenariusz co wcześniej. Najpierw kolejne wiraże po szerokich „patelniach”, a potem dłuższe proste. W sumie 4100 metrów o średnim nachyleniu 5,6 %, lecz z dwoma skokami terenu do 13 %.

Za hotelem La Fontanella droga wyraźnie odpuściła. Zresztą ostatnie 1300 metrów przed wjazdem do Madonna di Campiglio było przyjemnością nie tylko z tej przyczyny. Po prawej ręce miałem przepiękny widok na majestatyczne wierzchołki Cima Brenta (3150 m. n.p.m.) i Cima Tosa (3159 m. n.p.m.). Droga SS-239 wbijała się tu przecież głębokim klinem pomiędzy zachodnią i wschodnią część Parku Narodowego Adamello-Brenta. Tuż przed kurortem na drodze pojawiła się zagadka pod tytułem jechać w prawo do miasta czy w lewo do tunelu. Ta druga opcja wydawała się być mniej skomplikowanym rozwiązaniem. Wkrótce pożałowałem tego wyboru. Tunel był nie tylko długi (1890 metrów), lecz co gorsza zimny i mokry. Dla mnie była to mała przyjemność, lecz dla nie cierpiącego chłodu i wilgoci Darka musiała to bardzo przykra niespodzianka. Miałem wyrzuty sumienia, iż naraziłem go na tego rodzaju atrakcje. Po wyjeździe z tunelu czekał nas mini-zjazd, po którym do szczytu pozostało jeszcze 1800 metrów. Pierwsza połówka tego finału była całkiem wymagająca tzn. z maksimum sięgającym 15 %, lecz ostatnie 900 metrów czyli odcinek po minięciu stacji kolejki linowej w żadnym razie nie było tak trudny jak sugeruje to załączony do relacji profil podjazdu.

Co więcej sama przełęcz jeśli wierzyć tablicom drogowym na niej umieszczonym jest położona 20 metrów niżej niż o tym świadczy wikipedia oraz wykres ze strony „archivio salite”. W samej końcówce minąłem sporych rozmiarów hotel o nazwie adekwatnej to miejsca, w którym się znajduje i około stu metrów dalej w czasie dokładnie 56 minut dobiłem do celu. Według licznikowych danych pozyskanych z drugiej ręki (czyli od Darka) podjazd ten miał 16,3 kilometra co przy przewyższeniu 912 metrów daje mu średnie nachylenie 5,59 %. Przejechałem ze średnią prędkością 17,464 km/h, lecz VAM na generalnie dość łagodnym wzniesieniu nie mógł być wysoki i wyniósł 977 m/h. Gdy dojechał do mnie Darek to na górze zabawiliśmy nieco ponad dziesięć minut. Za to na początku zjazdu na dobre pół godziny zatrzymaliśmy się w Madonna di Campiglio, tym razem omijając nieprzyjazny tunel. Poszwendaliśmy się trochę po tej słynnej stacji narciarskiej. Podobnie jak inne tego rodzaju ośrodki późnowiosenną porą MdC była wymarła i remontowana. Stąd nieprędko znaleźliśmy sklepik z widokówkami, które Darek ma w zwyczaju wysyłać do swych rodziców i znajomych.

Więcej życia było w Pinzolo, które reklamowało się jako letnia baza szkoleniowa piłkarzy Juventusu Turyn. Tym bardziej, że gdy zjechałem do miasteczka - ze skromnym przebiegiem 35,3 kilometra i 932 metrami przewyższenia - był już kwadrans po szesnastej czyli pora sjesty się skończyła. Po zaplanowanych zakupach w drogę powrotną ruszyliśmy dopiero około siedemnastej. Postanowiliśmy wrócić do Mezzocorony częściowo inną trasą. W okolicy Terme di Comano na drodze SS-237 skręciliśmy na północ i zaczęliśmy się wspinać na płaskowyż krętą szosą SS-421. Początkowo jechaliśmy w iście ślimaczym tempie w kolumnie samochodów przyblokowanych przez nieporadny na tej drodze autokar. Stratę czasu wynagrodził nam u góry przepiękny widok na Lago di Molveno. Kilka kilometrów dalej dotarliśmy do Andalo, o które zahaczyłem wieczorem 20 maja na pierwszym etapie tej wyprawy. Będąc turystami żądnymi nowych wrażeń do naszej bazy zjechaliśmy nie przez Fai della Paganella, lecz wariantem zachodnim przez Spormaggiore. Zgodnie uznaliśmy, iż 14-kilometrowy podjazd z Rocchetty do Andalo także znakomicie by się nadał na tamten wieczorek zapoznawczy z trydenckimi Alpami.

niedziela, 30 maja 2010

GF Marcialonga Cycling

W końcu nadszedł ten dzień, najdłuższy nie tylko na rowerze, ale i na nogach z uwagi na pobudkę około piątej rano. Po przebudzeniu uważne pakowanie co by nie zapomnieć żadnej z rzeczy, która może się okazać przydatna w trakcie kilkugodzinnego wysiłku. Szczególnie zaś w starciu z kapryśną górską pogodą. Potem szybkie śniadanko i wyjazd dokładnie o 5:53. Dojazd do Predazzo tak wczesną porą zajął nam mniej niż godzinę. Dzięki temu na parkingu pod skoczniami, przygotowanym z myślą o uczestnikach wyścigu, byliśmy już kwadrans przed siódmą. Na miejscu szybki skok do toalety co by na starcie stanąć lekkim od trosk wszelakich. Ponieważ na start przyjechaliśmy przyodziani w kolarskie stroje pozostało nam jeszcze tylko załadować kieszenie oraz przebrać buty. Na te ostatnio wypadało założyć ocieplacze, bowiem zimne powietrze i ciemne chmury nie wieszczyły dobrej aury na najbliższe godziny. Na koniec trzeba było jeszcze zadbać o przypięcie numeru startowego z chipami do kierownicy swego roweru i tak wyposażeni byliśmy gotowi do drogi. Czekał nas wyścig na dystansie niemal 135-kilometrów z czterema poważnymi podjazdami, mającymi swe miejsce w historii Giro d’Italia.

Pod względem własnej historii GF Marcialonga Cycling jest jeszcze dzieckiem i to najmłodszym w rodzinie Marcialonga. Patronem wszystkich imprez spod tego znaku jest bowiem bieg narciarski o sławie zbliżonej do kultowego Biegu Wazów. Pod koniec stycznia minionego roku odbył się on już po raz 37-my na dwóch maratońskich dystansach 45 i 70 kilometrów. Z kolei termin na początku września jest zarezerwowany dla zawodów pod nazwą Marcialonga Running. Jest to biegu z Moeny do Cavalese na dystansie 25,5 kilometra, który odbył się już po raz ósmy. Tymczasem wyścig kolarski miał w tym roku dopiero swą czwartą edycję. Pod względem długości trasy jest imprezą bliźniaczo podobną do rozgrywanych w okolicznych dolinach wyścigów Maratona dles Dolomites i GF Dolomiti Stars. Biorąc pod uwagę łączne przewyższenie na tych wyścigach pierwszeństwo należy się niezwykle prestiżowej Maratonie. Jednak z bagażem 3280 metrów łącznej wspinaczki kolarska Marcialonga nieznacznie tylko ustępuje drugiemu ze swych sąsiadów. Dolomiti Stars mając w swym programie podjazdy pod przełęcze Duran, Staulanzę, Giau i Falzarego zmusza bowiem do pokonania 3490 metrów.

Biorąc udział w Marcialonga Cycling podobnie jak w większości imprez tego typu można sobie wybrać wersję trasy dostosowaną do własnych upodobań i wypracowanej formy. Opcje są dwie tzn. Medio Fondo na dystansie 80 kilometrów z podjazdami pod Monte San Pietro (1400 metrów n.p.m.) i passo Lavaze (1828 m. n.p.m.) lub Gran Fondo na 134,5-kilometrowym szlaku. Na długiej trasie po pokonaniu owych 80-kilometrów trzeba minąć skocznie i pojechać na północ w głąb Val di Fassa. Tamże dojechawszy do Moeny należy następnie skręcić w prawo i sforsować dwa kolejne wzniesienia czyli passo San Pellegrino (1928 m. n.p.m.) oraz górną część podjazdu pod passo Valles (2035 m. n.p.m.), która zaczyna się bezpośrednio po zjeździe z przełęczy Pielgrzyma. Trzy z czterech czekających mnie tego dnia przełęczy już wcześniej poznałem. Niemniej gdy w 2004 roku kręciłem się po tych terenach to zarówno Lavaze jak i San Pellegrino czy Valles podjeżdżałem od przeciwnej strony niż ma to miejsce na trasie GF Marcialonga. Dlatego też moja wiedza na temat dwóch z nich była ledwie „teoretyczno-samochodowa” (San Pellegrino) bądź „przelotno-zjazdowa” (Lavaze). Jedynie stromy finał wspinaczki pod passo Valles dane mi było poczuć na własnej skórze, kiedy cały ten podjazd z początkiem Cencenighe zmęczyłem uczestnicząc w niezapomnianym GF Campagnolo z czerwca 2008 roku.

Przyjeżdżając do Predazzo nie byliśmy nastawieni na jakiś szczególny wynik. Chodziło tylko o to by ukończyć wyścig na długim dystansie, z czasem na miarę swych aktualnych możliwości i bez kryzysów po drodze. Dlatego na start o godzinie 7:30 podjechaliśmy bezstresowo, praktycznie tuż przed strzałem startera. Oczywiście tym samym zajęliśmy miejsca na szarym końcu pokaźnego peletonu, który wedle słów spikera zawodów liczył sobie około 1400 zawodników. Na początek czekały nas szybkie 22 kilometry w pofałdowanym terenie włoskiej mekki narciarstwa klasycznego czyli Val di Fiemme. Ten odcinek kończył się krótkim podjazdem pod passo San Lugano (1097 metrów n.p.m.). Po starcie nieśpiesznie przeciskałem się do przodu, gdy tymczasem po przejechaniu 15 kilometrów na bruku w Cavalese wysiadł mi licznik. Generalny strajk aparatury, akurat w takim dniu! Już kiedyś na GF Marco Pantani miałem problemy tego rodzaju, lecz wówczas kłopot wziął się z luźnego magnesu, który w trakcie wyścigu zaczął zjeżdżać po szprysze. Mogłem wtedy zdjąć magnes i wciąż odczytywać dane nie powiązane z obrotem koła czyli prędkością pokonywania dystansu. Teraz jednak przepadło wszystko tzn. czas, temperatura, altimetr i co najważniejsze odczyt z pulsometru, który miał mi pomóc we właściwym rozłożeniu sił na całej trasie. Pozostało improwizować.

Po minięciu passo San Lugano przyszedł 7-kilometrowy zjazd, który zwoził nas do poziomu 740 metrów n.p.m. W tym momencie wjechaliśmy wszyscy na teren tyrolskiej prowincji Bolzano. Oczywiście podczas pierwszego zjazdu dnia tradycyjnie już zjeżdżałem wolno i nieporadnie, przez co straciłem znaczną część nadrobionych wcześniej pozycji. Z ulgą powitałem zakręt w prawo ku Aldino (niem. Aldein), który kierował nas do podnóża pierwszego z czterech zasadniczych wzniesień. Podjazd pod Monte San Pietro jest mało znany, acz zdążył się już pojawić na trasie Giro. Miało to miejsce w 2005 roku, na samym początku etapu do Ortisei gdy podjechano go w pełnym wymiarze tj. od miejscowości Egna leżącej na poziomie 214 m. n.p.m. W trakcie GF Marcialonga należy pokonać jedynie górną połowę tego wzniesienia czyli odcinek 10,6 kilometra o średnim nachyleniu 6,3 %. Szczególnie pierwsze cztery kilometry mogą dać się we znaki. Całe kilometry przy średniej stromiźnie 10 % i maximum 12 %. Trzeba trochę czasu by przestawić się z szybkiej jazdy na twardym przełożeniu na właściwy sobie rytm kręcenia na małej tarczy. Zadanie to jest tym bardziej podchwytliwe gdy człowiek niemal od razu ze zjazdu wpada na tak stromą ściankę. Jechałem na przełożeniu 39 / 24 w dobrym tempie, szybko łykając wielu konkurentów. Po szóstym kilometrze teren niemal zupełnie odpuścił, więc można było wrzucić mniejszy tryb i szybciej pomykać do szczytu wzniesienia na 39 kilometrze.

Ponad 11-kilometrowy zjazd z Góry św. Piotra ku drodze na passo Lavaze podzielony był na dwie wyraźne części. Najpierw 3800 metrów z łagodnym spadkiem o 155 metrów. Potem niewielki podjazd ku Nova Ponente (Deutschnofen) i następnie kolejny zjazd przez Rionero (Schwarzenbach) ku drodze SS-620 łączącej Val d’Ega z passo Lavaze. Ten drugi zjazd miał tylko 3200 metrów, lecz przy spadku terenu o 285 metrów był znacznie bardziej stromy, z fragmentami dochodzącymi nawet do 13,5 %. Trzeba było zachować najwyższą koncentrację, gdyż właśnie na nim pierwsze nieśmiałe krople z nieba zamieniły się w regularny deszcz, który towarzyszyć miał nam odtąd niemal do samej mety wyścigu! Passo Lavaze po raz pierwszy pojawiła się na trasie Giro w 1966 roku podczas 100-kilometrowego etapu nr 19 z Bolzano do Moeny. Odcinek te wygrał Gianni Motta niejako przypieczętowując swój generalny sukces w tym wyścigu. Niemniej wtedy przełęcz tą zdobyto od południa na przetarcie przed passo Costalunga. Najbardziej znany przejazd peletonu Giro przez Lavaze od północy miał miejsce na etapie 18 w 1998 roku. Wtedy to premię górską wygrał Kolumbijczyk Jose Jaime Gonzalez znany lepiej jako „Chepe”, zaś na finiszu w Alpe di Pampeago Rosjanin Paweł Tonkow ograł lidera i przyszłego zwycięzcę całego wyścigu śp. Marco Pantaniego.

Pamiętając ile zdrowia kosztowało mnie przed sześciu laty pokonanie ostatnich kilometrów po południowej stronie passo Lavaze do góry tej zbliżałem się pełen respektu. W teorii od północy musiało być równie ciężko. Do przejechania było wszak 8 kilometrów o średniej 8,7 % i max. ponad 18 %! Tymczasem przyjemnie sam siebie zaskoczyłem. Udało mi się utrzymać równe i mocne tempo. Cały czas kręciłem na przełożeniu co najwyżej 39/24 i to nawet na bardzo stromym trzecim i czwartym kilometrze tego podjazdu. Podobnie jak na Monte San Pietro i tu zyskałem sporo miejsc mało komu dając się wyprzedzić. Na górze postanowiłem zrobić lepszy użytek z aparatu fotograficznego, który po raz pierwszy zabrałem ze sobą na wyścig tego rodzaju. Od czasu gdy przed latem 2005 roku kupiłem swego Olympusa 500 mju był on ze mną bodaj na każdej górze wybranej na cel tzw. prywatnej wyprawy. Niemniej nigdy nie brałem go na żaden z kilkunastu przejechanych w tym czasie wyścigów czy rajdów. Powodowany ambicją uzyskania jak najlepszego wyniku i zimną kalkulacją zaoszczędzenia tej odrobiny wagi na górskich podjazdach wolałem go nie targać ze sobą. Po latach złamałem tą zasadę dzięki czemu na przełęczy Lavaze mogłem wykonać kilka zdjęć znakomicie oddających klimat tego miejsca w zapłakane przedpołudnie 30 maja . Zrobiłem też sobie krótki postój w bufecie gdzie wypiłem małą, gorącą herbatkę z plastikowego kubeczka. Po czym przejechawszy wewnętrzną granicę regionu znalazłem się z powrotem na terenie prowincji Trento.

Teraz trzeba było się uporać z bardzo stromym i śliskim zjazdem o nachyleniu do 18 %. Nie muszę chyba dodawać, że przy całej tej wilgoci oraz temperaturze ledwie 8 stopni Celsjusza zjazd ku Val di Fiemme delikatnie rzecz ujmując nie należał do przyjemności. Trasa wyścigu nie wiodła wprost na południe czyli do Cavalese (skąd wspinałem się w 2004 roku), lecz po około czterech kilometrach należało odbić w lewo ku passo Pramadiccio (1431 m. n.p.m.). Z przełęczy tej należało następnie zjechać niespełna trzy kilometry ku dolinie Stava wpadając na drogę SP-215 w miejscu gdzie zaczyna się stromy finał podjazdu pod Alpe di Pampeago. Na koniec pozostało jeszcze trzy i pół kilometra stromej prostej w dół do miasteczka Tesero. Straciłem kilka miejsc w kolumnie wyścigu, lecz na tym etapie zawodów stawka była już na tyle przerzedzona, że bardziej niż pozycjami należało się martwić stratą czasu. Jednak celem nadrzędnym było wciąż przeżycie kolejnego zjazdu w jednym kawałku. Po zjechaniu do Val di Fiemme rzuciłem się w pogoń za gościem, którego miałem na widoku. Do nas z kolei dojechało pięciu-sześciu innych i tak na płaskim odcinku przed Predazzo znalazłem się w bodaj 8-osobowej grupce, W tak licznym gronie nie odpuszczając własnych zmian mogłem nareszcie nieco odpocząć. Korzystając z okazji przystąpiłem do konsumpcji schowanego zabranego z sobą batonu Corny. Zjadłem jego większą część, zaś resztkę zostawiłem sobie na czarną godzinę. Na bufecie w Predazzo zgarnąłem zaś małą buteleczkę 0,2 litra soli mineralnych.

Niestety prawie wszyscy ludzie z mojego oddziału mieli już dość ścigania się przy takiej pogodzie. Wciąż padało i nawet w dolinie było ledwie 10 stopni. Dlatego niemal jak jeden mąż skręcili ku mecie „percorso corto” szykując się do ostrego finiszu między sobą. Ja czułem się dobrze, wręcz świeżo więc pojechałem dalej bez żadnego wahania. Na szczęście nie zostałem zupełnie sam jak to zdarzyło mi się niegdyś w Cuneo podczas GF Fausto Coppi. Został ze mną wysoki Włoch tak na oko po czterdziestce i jadąc razem z nim ku Moenie dogoniliśmy pewnego Anglika, a chwilę później jeszcze dwóch kolejnych rywali. Tuż przed miastem nieco zamieszania w naszych szeregach zrobiła kawalkada szpanerskich kierowców spod znaku Ferrari. Wjechaliśmy na ulice Moeny i kierując się strzałkami dobiliśmy do podnóża trzeciego podjazdu. Czekał nas teraz najdłuższy i największy (przewyższenie) ze wszystkich podjazdów, lecz ogólnie rzecz biorąc niewiele trudniejszy od pozostałych. Do pokonania mieliśmy bowiem 11,6 kilometra przy średnim nachyleniu 7 % i max. niespełna 15 %. Już na początku góry odjechałem swym współtowarzyszom. Na całym wzniesieniu przy bardzo stopniałej i rozrzedzonej stawce uczestników udało mi się wyprzedzić jeszcze kilkunastu rywali. Najtrudniejszy okazał się piąty i szósty kilometr, z odcinkiem do 14 % przed wioską Fanch. Pomęczyć się trzeba było w zasadzie do końca dziewiątego kilometra, po czym za Alochet droga na czas jakiś przeszła w odpoczynkowy odcinek „falsopiano”.

Na samej górze udało mi się pstryknąć zdjęcie fotografowi z obsługującej wyścig firmy „foto studio 3”. Moja amatorska kontra nieźle ubawiła stojącą wzdłuż drogi garstkę najzagorzalszych kibiców. Na samej przełęczy wypiłem drugą herbatkę, dojadłem resztki wspomnianego batonu i nie tracąc zbędnego czasu ruszyłem w dół przekroczywszy matę z pomiarem cząstkowego czasu wyścigu. Wiedziałem jak stromy zjazd mnie czeka. Latem 2004 roku dwukrotnie postawiłem stopę na tej szosie podczas podjazdu pod San Pellegrino od południowej strony, będąc wykończonym tak przez upał jak i wcześniejsze podjazdy pod passo Rolle i passo Valles. Zjazd ze św. Pielgrzyma ku Falcade jest nie tylko stromy (momentami 18 % jak na Lavaze), lecz w swej dolnej części także bardzo kręty. Do tego doszła mgła i minimalna na całej trasie wyścigu temperatura 6 stopni. Tu i ówdzie trzeba hamować, ale wobec śliskiej drogi dużym wyczuciem. Lecz jak to czynić gdy ręce z zimna grabieją? Z wyrazem współczucia minąłem gościa, który na poboczu drogi rozgrzewał swe dłonie,  aby dopiero przystąpić do wymiany gumy po defekcie. Dbając o swe bezpieczeństwo jechałem ostrożnie przez co wyprzedziło mnie trzech rywali. Rachunki z nimi postanowiłem uregulować na passo Valles.

Stromy zjazd z San Pellegrino na początku 105 kilometra wyścigu z miejsca przechodzi w równie stromy początek podjazdu pod passo Valles. Oba wzniesienia są tak bliskimi sąsiadami, że na Giro d’Italia częstokroć występują wspólnie w tej lub odwrotnej kolejności. Po raz pierwszy znalazły się w jego programie "różowego wyścigu" na czternastym etapie Giro z 1962 roku, ale ... kolarze do nich nie dojechali! Tego dnia pogoda w Dolomitach na tyle się popsuła, iż dyrekcja wyścigu uznała, że zawodnikom wystarczy 160 kilometrów jazdy w iście zimowych warunkach. Etap postanowiono skrócić i przenieść finisz z Moeny na passo Rolle. Łatwo i tak nie było bowiem oprócz Rolle trzeba było wcześniej przejechać przełęcze Duran, Staulanza i Cereda. Wygrał wówczas całkiem niespodziewanie dzielny uciekinier Vincenzo Meco, dla którego załamanie pogody okazało się darem od niebios. Rok później organizatorzy dopięli swego i zawodnicy musieli się ścigać na pełnej 198-kilometrowej trasie dokładnie takiego samego etapu. Wszystkie sześć premii górskich wygrał Vito Taccone, który na metę w Moenie dotarł z przewagą ponad czterech minut nad najbliższymi rywalami dzięki czemu mógł świętować swe piąte zwycięstwo etapowe w Giro 1963.

W opcji rodem z Marcialongi pokonywana od północy passo Valles miała mieć tylko 7,1 kilometra długości, ale przy średnim nachyleniu 8,6 % i max. 19 %! Wjechawszy na przeciwstok ostatniego podjazdu bardzo szybko odrobiłem stratę do trzech szybszych ode mnie zjazdowców. Teoretycznie najtrudniejszy był pierwszy kilometr, lecz równie wiele sił kosztowało mnie pokonanie każdego z kolejnych czterech. W tym czasie minąłem jeszcze dwóch czy trzech konkurentów. Męczyłem się, lecz do końca wyprzedzałem innych i ta okoliczność dodatkowo mobilizowała mnie do pracy na granicy swych możliwości. Dopiero szósty czyli przedostatni kilometr pozwolił na chwilę wytchnienia. Szybko jednak należało porzucić nadzieję, iż najgorsze już minęło. Po 110 kilometrach wyścigu, przeszło trzech godzinach jazdy w deszczu oraz wcześniejszych stromiznach i przewyższeniach na dobicie wszystkich śmiałków umordowanych acz niepokonanych czekał jeszcze ostatni sztywny kilometr przed samą przełęczą. Goniłem resztkami sił, ale nie ja jeden. Właśnie na ostatnim kilometrze przegoniłem jeszcze dwóch rywali, zaś trzeciego złapałem na samej przełęczy. Nie dbałem o zachowanie status quo. Zrobiłem sobie krótki stop na kolejne zdjęcia (moja twarz na jednym z nich mówi chyba wszystko) oraz dla kurażu rozgrzałem się herbatką nr 3.

Rozpoczynając 21-kilometrowy zjazd z passo Valles miałem uczucie „dejavu”. Byłem tu już niemal o tej samej porze roku i przy równie pieskiej pogodzie. To właśnie na tej przełęczy nastąpiło przecież załamanie pogody podczas GF Campagnolo z 15 czerwca 2008 roku. Znów początek zjazdu z strugach deszczu niczym na spływie kajakowym. Strefa opadów znikła dopiero po przebyciu najbardziej stromego odcinka czyli za Paneveggio. Po raz pierwszy od paru godzin ujrzałem suchą szosę. To tylko dodało mi odwagi, której jakoś nigdy mi nie brak na ostatnich zjazdach wyścigów. Czyżby wtedy było mi już wszystko jedno? Chyba rozgrzanym będąc lepiej panuje nad rowerem. A może  bliskość mety skutecznie mobilizuje mnie do śmielszych harców. W każdym razie udało mi się przegonić starszego jegomościa w niebieskiej koszulce. Gdy dziś spojrzałem w wyniki wyścigu okazał się on być zwycięzcą Gran Fondo w najstarszej kategorii wiekowej czyli Super-Gentelman dla kolarzy od 60 lat w górę. Po zjeździe pozostało już tylko przejechać przez ulice Predazzo i pokonać około kilometrowy podjazd do mety pod skoczniami. Wyścig ukończyłem w czasie 5 godzin 32 minut i 0,8 sekundy. Według oficjalnych wyników jechałem z przeciętną prędkością 24,036 km/h co sugerowałoby, iż trasa miała  jednak 133 kilometry. Realnie czas miałem zapewne nieco lepszy, lecz ile do pierwszych szeregów peletonu straciłem już na starcie tego nigdy się nie dowiem.

Szczerze powiedziawszy po wyścigu, na którym od początku do końca – jak mało kiedy – zyskiwałem pozycje spodziewałem się lepszej lokaty na mecie. Okazało się, zaś że zająłem 60 miejsce w klasyfikacji generalnej obejmującej imiona i nazwiska 172 zawodników i zawodniczek, którzy na przekór fatalnej pogodzie pokonali pełen dystans wyścigu. W swej kategorii wiekowej Masters-1 byłem siedemnasty, wśród wszystkich mężczyzn pięćdziesiąty ósmy czyli pokonały mnie też dwie „supermenki”. Wśród kobiet z czasem 5h 11:51,1 wygrała 46-letnia Monica Bandini – prawdziwy „kanibal” na scenie włoskich wyścigów Gran Fondo. Wśród mężczyzn wygrał Michele Maccanti z kosmicznym czasem 4h 15:24,9 ex-zawodowiec w ekipie LPR. Ten sam zawodnik wygrał następnie w czerwcu GF Sportful (niegdyś Campagnolo) oraz w lipcu Maratona dles Dolomites – czyli primo najtrudniejszy, secundo najbardziej prestiżowy pośród włoskich Gran Fondo. Szkopuł w tym, że ów „mistrz” wpadł na EPO podczas kontroli przeprowadzonej już 15 maja! To jakim cudem mógł startować w późniejszych wyścigach i odbierać radość zwycięstwa uczciwszym zawodnikom pozostanie słodką tajemnicą organów sportowej „sprawiedliwości” przy FCI lub CONI.

W obliczu takich faktów wydaje się, że zwycięstwo należało się raczej drugiemu na mecie Jarno Varesco (czas 4h 23:28,4). Darek na metę dotarł w czasie 6h 18:00,9 co dało mojemu koledze 119 miejsce w „generalce” i 29 w kategorii Veteran-1. O tym jak ciężkie były warunki, w których odbyła się czwarta edycja Marcialonga Cycling najlepiej świadczy fakt, iż tylko 27 (na 172) zawodników przejechało trasę Gran Fondo w czasie poniżej pięciu godzin. Przed rokiem udało się to aż 55 osobom, choć peleton na dłuższym dystansie był ledwie 140-osobowy. Ogółem tegoroczny wyścig na obu dystansach przejechało 1104 kolarzy, z czego jednak blisko 85 % wybrało trasę Medio Fondo.