sobota, 17 lipca 2010

Tenda

Na zakończenie tej lipcowej wyprawy chcieliśmy dobić do południowego bieguna naszej dwutygodniowej podróży. Moim celem sportowym na 17 lipca była Colle di Tenda (1871 m. n.p.m.) czyli trzecia w ostatnich dniach przełęcz z pogranicza Włoch i Francji. Po jej zdobyciu mieliśmy zjechać ku riwierze i zanurzyć stopy w lazurowych wodach Morza Liguryjskiego. Przełęcz Tenda leży ledwie 60 kilometrów od wybrzeża tej części Morza Śródziemnego. Oddziela włoskie Alpy Liguryjskie od francuskich Alp Nadmorskich, a ściślej dolinę Vermegnana na północy od doliny Roya na południu. Już za czasów Rzymskiej Republiki rozgraniczała ona tereny Galii Przedalpejskiej i Galii Narbońskiej. W średniowieczu przeprawiali się przez nią handlarze solą zmierzający do Piemontu oraz pielgrzymi z centrum Europy wędrujący ku Santiago de Compostela. Wokół widać ślady niespokojnej historii tego pogranicza. Nad Tendą góruje Fort Central, wybudowany przez Francuzów w latach 1877-1880 na wysokości 1908 m. n.p.m. Po koniec XIX wieku kilkaset metrów poniżej przełęczy wydrążono dwa tunele. Drogowy otwarto w 1882 roku, zaś kolejowy 16 lat później. Jednak dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej owa przełęcz zaczęła bardziej łączyć niż dzielić oba wielkie narody. Stało się tak m.in. za sprawą największych wyścigów kolarskich czyli: Tour de France i Giro d’Italia.

Na trasie „Wielkiej Pętli” Colle di Tenda pojawiła się dwukrotnie w czasach gdy na szosach Europy dominowali Włoch Fausto Coppi i nieco później Francuz Jacques Anquetil. W obu przypadkach wspinano się na nią od strony włoskiej, lecz z konieczności tylko do poziomu granicznego tunelu czyli 1321 m. n.p.m. Ma on długość 3172 metrów i opada w kierunku południowym, by po francuskiej stronie wyjść na poziomie tylko 1280 m. n.p.m. Po raz pierwszy uczestnicy Touru przejechali przezeń w 1952 roku na etapie dwunastym z Sestriere do Monaco. Jako pierwszy na tej premii górskiej zameldował się Francuz Jean Robic. Był to dzień trzech Janków, albowiem dwie kolejne premie (Brouis i Castillon) zdobył jego rodak Jean Dotto, zaś czwartą górę (La Turbie) jak i sam etap wygrał Holender Jan Nolten. Z kolei w 1961 roku jedenasty odcinek z Turynu do Juan-les-Pins należał do dwóch Włochów. Wszystkie trzy premie górskie (Tenda, Brouis i Braus) wygrał Imerio Massignan, lecz na mecie etapu najszybszy z 19-osobowej grupki asów był Guido Carlesi. Jako drugi finiszował prowadzący niemal od początku wyścigu Anquetil. Tranzytem przejeżdżano tędy również podczas Giro. W 1961 roku od włoskiej strony na drugim etapie z Turynu do San Remo, zaś w 1998 roku od francuskiej strony na pierwszym etapie z Nicei do Cuneo. Za pierwszym razem premię górską wygrał Włoch Angelo Conterno, zaś etap Katalończyk Miguel Poblet. Natomiast u schyłku XX wieku pierwszy na górze był Włoch Marzio Bruseghin, zaś na mecie sprinterów uprzedził długim finiszem Mariano Piccoli.

Gdy trzeba się było przebić z Włoch do Francji czy w przeciwną stronę tunel był nieodzowny. Po francuskiej stronie asfalt kończy się bowiem właśnie na tym poziomie, zaś wyżej wiedzie już tylko szutrowa (kamienista) dróżka, którą „oswoić” można jedynie na rowerze górskim czy motorze crossowym. Co innego po włoskiej stronie. Niemal na samą przełęcz można tu dojechać po asfalcie o przyzwoitej jakości. W ostatniej dekadzie z tej możliwości dwukrotnie skorzystali organizatorzy Giro d’Italia, przy czym za pierwszym razem w niepełnym wymiarze. W 2002 roku zakończył się w tych stronach piąty etap Giro, pierwszy na włoskiej ziemi po kilku dniach na szosach Holandii, Niemiec, Belgii, Luksemburga i Francji. Finisz tego odcinka wyznaczono w stacji narciarskiej Limone Piemonte 1400 położonej na terenie wioski Panice Soprana. Różnice na mecie były ledwie sekundowe. W odstępie minuty zmieściło się aż 29 kolarzy. Wygrał Włoch Stefano Garzelli przed Hiszpanem Santiago Perezem oraz swymi rodakami Gilberto Simonim i Francesco Casagrande. Zwycięzca kilka dni później został zdyskwalifikowany za stosowanie zakazanego środka probenecid, acz można by dodać że jego trzej rywale też nie mieli czystej karty w swym sportowym życiu. Trzy lata później na siedemnastym etapie z Varazze do Colle di Tenda ścigano się do samej granicy czyli poziomu 1795 m. n.p.m. Etap ten wygrał Ivan Basso z przewagą 1:06 nad Wenezuelczykiem Jose Rujano i Simonim. Lider Paolo Savoldelli był siódmy ze stratą 1:48. Najgorzej z grona kandydatów do generalnego podium wypadł Danilo Di Luca – szesnasty ze stratą 2:49.

Moja książkowa lektura sugerowała mi start w miejscowości Limone Piemonte, położonej na wysokości 982 m. n.p.m. Wydrukowany profil z „archivio salite” przesuwał początek tego podjazdu jakieś sześć kilometrów w dół drogi krajowej SS-20 do miasteczka Vernante. Uznałem, że skoro do pokonania będę miał tylko jedno, w dodatku nie najtrudniejsze wzniesienie to przynajmniej wystartuje z niższego pułapu by pokonać co najmniej 1000 metrów różnicy wzniesień. Okazało się, to bardzo dobrym rozwiązaniem. Iwonie bardzo spodobał się spacer po Vernante – ozdobionym malowidłami rodem z baśni o Pinokio. W miasteczku tym mieszkał niegdyś Attilio Mussino, najbardziej znany z rysowników tej postaci, nazywany nawet „wujkiem Pinokia”. Po jego śmierci żona artysty podarowała władzom miasta dzieła, na bazie których namalowano następnie 90 murales na ścianach miejskich budynków. Dojazd z Cerialdo do Vernate zajął nam pół godziny. Do pokonania mieliśmy ledwie 24 kilometry po wspomnianej krajówce. Początek jak dzień wcześniej do Borgo San Dalmazzo, zaś dalej prosto na południe przez Roccavione i Robilante. Na miejscu byliśmy około godziny dziesiątej zatrzymując się na dużym parkingu, na lewym brzegu potoku Vermegnana. W powietrzu piekarnik – 32 stopnie. Dziesięć minut później ruszyłem w górę SS-20 z poziomu przylegającej do głównej drogi uliczki Vicolo degli Orti, jakieś 785 m. n.p.m.

Pierwsze kilometry był dla mnie łatwe i szybkie. Aczkolwiek nieszczególnie przyjemne z uwagi na duży ruch samochodowy. Na tym odcinku minąłem zjazd ku osadzie Tetto Marine (1,6 km), a następnie ku San Bernardo (4,4 km). Spore wrażenie zrobił na mnie idący wzdłuż lewej strony drogi wysoki wiadukt a’la akwedukt, po którym biegnie linia kolejowa do Nicei. Przez przełęcz przebija się ona wspomnianym wyżej tunelem kolejowym, który biegnie trzysta metrów niżej od drogowego i ma aż 8099 metrów długości. Adekwatnie do łatwego terenu jechałem na relatywnie twardym przełożeniu czyli 39-17. Cały czas w tempie powyżej 20 km/h i przy średniej prędkości 23,4 km/h. Pierwsze 6200 metrów miało średnie nachylenie tylko 3 %, przy skromnym max. 6,2 %. Na terenie Limone Piemonte wrzuciłem tryb „19”, skręciłem w prawo i jadąc po obwodnicy miasteczka przeskoczyłem z Corso Torino na Corso Nizza. Tuż po wyjechaniu z Limone Piemonte wjechałem do Fantino (7,9 km), gdzie swój letni obóz w hotelu Le Ginestre mieli piłkarze AC Torino. Tym sposobem podczas swoich tegorocznych podróży przypadkiem namierzyłem ośrodki treningowe obu turyńskich klubów. Zanim droga stała się bardziej kręta skorzystałem po raz pierwszy z przełożenia 39-21. Na odcinku między Tetti Mecci (8,8 km) a Panice Sottana (10,8 km) i zjazdem ku Limonetto (11,3 km) miałem do przejechania łącznie osiem serpentyn, z czego pięć (nr 2-6) wytyczonych bardzo blisko siebie. Niektóre z nich były na tyle łagodne, iż mogłem na czas jakiś wrócić do kombinacji 39-19. Jakiś kilometr dalej wyprzedziłem dwóch starszych panów i zanim się spostrzegłem byłem na prostej drodze prowadzącej do granicznego tunelu.

Przyznam się, że znów nie odrobiłem lekcji z nawigacji i początkowo pojechałem na wprost. Niemniej kolejka samochodów stojąca na czerwonym świetle u wlotu do „czarnej dziury” wzbudziła moje podejrzenie, że coś poplątałem. Gdy po chwili zobaczyłem, że zdystansowani cykliści starszej daty skręcają w prawo zawróciłem i pojechałem ich śladem ku Panice Soprana. Odcinek 6800 metrów od Limone Piemonte do zakrętu przed tunelem mimo, że nieco trudniejszy od pierwszej tercji również należy ocenić jako łagodny. Miał on średnio 4,7 % przy max. niespełna 8 %. Ten fragment przejechałem z prędkością 19,6 km/h. Najtrudniejszym kawałkiem na całej górze był czekający mnie teraz kilometr czternasty, gdzie stromizna skoczyła powyżej 11 % po przejechaniu 13,86 km od startu w Vernante. W otoczeniu hoteli, pensjonatów i szkółek narciarskich wjechałem na obszerny plac w centrum Limone 1400, gdzie przed ośmiu laty finiszowali uczestnicy Giro d’Italia. Za Panice Soprana droga była węższa i prowadziła po czternastu serpentynach z wirażami co trzysta-czterysta metrów. Szosa była raczej kiepskiej jakości o powierzchni chropowatej, częstokroć popękanej lub wybrzuszonej. Za wyjątkiem kilku leśnych odcinków wiodła w otwartym terenie wśród alpejskiej łąki przy stromiźnie w najgorszym razie dochodzącej do 9 %. W okolicy wykutego w kamieniu znaku granicznego z 1818 roku wyprzedziłem siwego jegomościa w błękitnej koszulce. Ostatnie 7000 metrów o średnim nachyleniu 6,6 % jechałem z przeciętną prędkością 15,9 km/h. Po przejechaniu 500 metrów od ostatniego wirażu dojechałem do włosko-francuskiej granicy i położonego tuż za nią schroniska Chalet le Marmotte. W tym miejscu wyznaczono finisz etapu Giro z 2005 roku.

Około stu metrów za obecnie niewidoczną granicą pojawiły się przede mną możliwości zakończenia tego podjazdu. Wybrałem dróżkę w lewo, gdyż tylko na niej zachował się asfalt. Niestety tylko na sto kilkadziesiąt metrów. Na widok szutru zawróciłem w kierunku schroniska by spokojnie przyjrzeć się prawej alternatywie. Tuż ze mną zjechała grupka motocyklistów na maszynach do jazdy po bezdrożach. Stojąc przed schroniskiem na horyzoncie po prawej stronie miałem jakby przełęcz, lecz powątpiewałem czy mogę na nią dojechać na szosówce. Tymczasem do schroniska dojechał Antonio, wspomniany Włoch w błękitnej koszulce. Powiedział mi, że wspinaczkę na Colle di Tenda można dokończyć, lecz najbliższe trzysta metrów lepiej będzie pokonać z buta. Ostatnie sześćset metrów wiodło już po asfalcie, choć momentami dziurawym. Sama przełęcz wygląda na miejsce z innej epoki. Na dojeździe ruiny budynków. Na samej przełęczy – 21 kilometrów od Vernante – piach i kamienie, podobnie jak na krętym zjeździe ku dolinie Roya. O tym, że jesteśmy na Colle di Tenda informuje tylko skromna drewniana tabliczka. Wobec postoju przed schroniskiem za metę swojej „czasówki” przyjąłem miejsce, w którym zawróciłem gdy skończył się asfalt na lewej ścieżce od rozdroża jakieś 1814 m. n.p.m. Przy takim założeniu przejechałem 19,99 kilometra o przewyższeniu 1029 metrów w czasie 1 godziny 3 minut i 20 sekund czyli przy średniej prędkości 18,937 km/h i VAM 974 m/h. Góra ta miała średnie nachylenie 5,14 %. Przy temperaturze 25-28 stopni i niewielkiej stromiźnie zjazd był łatwy technicznie i przyjemny. Niemniej na końcowym odcinku, czyli za Limone Piemonte musiałem się zmagać z przeciwnym wiatrem. Do Vernante dojechałem kilka minut po godzinie wpół do pierwszej. Podobnie jak w poprzednich dniach przejechałem około 40 kilometrów – dokładnie zaś 42 km o przewyższeniu min. 1034 metrów.

Najbliższe godziny chcieliśmy spędzić na włoskiej riwierze. Wcześniej jednak musieliśmy przejechać blisko 70 kilometrów po górskich drogach. Ruszyliśmy w górę SS-20 aby po 13 kilometrach wjechać do klaustrofobicznego tunelu pod przełęczą Tenda. Na tyle wąskiego, że wprowadzony tam został ruch jednokierunkowy. Na terenie Francji przejechaliśmy około 40-kilometrowy odcinek szosą D6204, wśród pięknych krajobrazów Alp Nadmorskich. Na wysokości parku za miasteczkiem Tende zarządziłem krótki postój, aby Iwona po raz pierwszy w życiu postawiła swe stópki na francuskiej ziemi. Dalej minęliśmy wioski Saorge i Breil-sur-Roya, aby wrócić do Włoch tuż przed San Michele, jakieś 16 kilometrów przed nadmorską Ventimiglią. Przejazd zajął nam dwie godziny, a że była sobota straciliśmy też nieco czasu na znalezienie miejsca postojowego w sąsiedztwie plaży. Kamienista plaża nad Morzem Liguryjskim nie mogła mi zaimponować. Co innego lazurowa woda o temperaturze nie spotykanej w Zatoce Gdańskiej. Po sjeście nad morzem ruszyliśmy w dalszą drogę na wschód szosą SP-1 przez Bordigherę, San Remo i San Lorenzo al Mare. W letni weekend nie dało się po niej jechać szybko, więc z obawy przed zbyt późnym powrotem do Cerialdo wycieczkę po liguryjskiej riwierze zakończyliśmy około siedemnastej, na wysokości Imperii. Wskoczyliśmy na lecącą równolegle do wybrzeża Autostradę Kwiatów (Autostrada dei Fiori) czyli A-10. Następnie między Vado Ligure i Savona odbiliśmy w głąb lądu wjeżdżając na ginąca wśród gór autostradę A-6. Po ciężkim dniu na samochodowym szlaku dobiliśmy do Cuneo już po godzinie dziewiętnastej. W mieście widać było jeszcze reklamę 23. edycji La Fausto Coppi – wyścigu Gran Fondo, który w tym roku po raz pierwszy znalazł się w prestiżowym cyklu magazynu „Bicisport”.

Nazajutrz w niedzielę 18 lipca czekała nas najmniej przyjemna część całej wyprawy. To znaczy licząca sobie przeszło 1900 kilometrów podróż powrotna z Cerialdo do Gdańska. W teorii miała ona nam zająć blisko dwadzieścia godzin. W praktyce nawet nieco dłużej, gdyż od czasu do czasu trzeba było przystanąć na tak wyczerpującym szlaku. Z tego powodu postanowiliśmy podzielić ją na dwie nierówne części. Dłuższą zagraniczną i krótszą krajową, z nocnym przystankiem w Hotelu „Panorama” pod Szczecinem. Spod Ca d’Abel wyruszyliśmy około wpół do dziewiątej będąc długo żegnani przez sympatycznych i szczodrych gospodarzy. Maria Franca uraczyła nas bogatym śniadaniem, zaś Giacomo podarował dwie butelki z piwnic piemonckiej rodziny win Barolo: Verduno Pelaverga i Nebbiolo d’Alba – obie z 2006 roku. Na początku tej długiej drogi wskoczyliśmy na krajówkę SS-231 by przez Albę dojechać w okolice Asti. Tu wjechaliśmy na autostradę A-21 aby następnie przez Alessandrię, Piacenzę i Cremonę dotrzeć do Brescii. Dopiero w tym momencie znaleźliśmy się na drodze znanej nam z pierwszych dni tej podróży czyli autostradzie A-4 do Werony. Na koniec włoskiej przygody czekało nas blisko 230 kilometrów po autostradzie "Brennero" czyli A-22. Ponieważ tak na A-4 jak i A-22 przytrzymały nas na chwilę korki, wyjechaliśmy z Włoch dopiero około godziny piętnastej. Wcześniej na stacji benzynowej w okolicy Trento zakupiłem za niespełna 20 Euro niezwykle szczegółowy atlas drogowy Italii z serii Touring Editore wydany w skali 1:200.000. Tym sposobem tej pięknej krainie nie powiedziałem „żegnaj”, lecz „do widzenia”. Dalej pognaliśmy ku naszej ojczyźnie wielokrotnie przetartym szlakiem przez Austrię (Innsbruck, Kufstein) i Niemcy (Rosenheim, Monachium, Norymberga, Bayreuth, Lipsk, Berlin) do granicy w Kołbaskowie. Do Polski wjechaliśmy około północy, zaś podczas poniedziałkowego odcinka specjalnego po naszej SS-6 zatrzymaliśmy się na kilka godzin w Ustce, na obiedzie u rodziców Iwony.

Wieczorem 19 lipca dobiliśmy w końcu do naszej domowej przystani. Oboje bogatsi o wiele wrażeń i doświadczeń. Ja z całą masą zdjęć i notatek do spisania tej relacji w ciemne zimowe wieczory. Podczas lipcowej wyprawy udało mi się zdobyć aż 21 podjazdów – nawet o jeden więcej niż planowałem. Każdy miał przewyższenie co najmniej 600 metrów, zaś aż piętnaście z nich przeszło 1000! W trakcie czternastu dni spędzonych na rowerze przejechałem tylko 758 kilometrów, lecz zarazem pokonałem ponad 23.200 metrów w pionie. Gdy dodałem do tego dane z eskapady majowo-czerwcowej okazało się, że w 2010 roku spędziłem w Alpach aż 30 dni przejechawszy w sumie 1646 kilometrów o łącznym przewyższeniu niemal 49.800 metrów! Dzięki własnej pracy i poświęceniu, a także pomocy kilku osób, ze szczególnym wyróżnieniem Darka i Iwony po sezonie 2010 do swej listy „górskich skalpów” mogłem dopisać aż 44 wzniesienia. Wśród nich 27 podjazdów o przewyższeniu przeszło 1000 metrów oraz 10 wspinaczek zwieńczonych na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. Czas pokaże czy tak bogaty sezon uda się jeszcze powtórzyć. Pomysłów na kolejne wycieczki mi nie brakuje. Wystarczyłoby ich na kilkanaście najbliższych lat. Niemniej nie wykluczam, iż odrobinę poskromię swój apetyt na kolarskie góry i zwolnię tempo tego podboju. W Alpach wiele już widziałem, ale nie oznacza to, iż w 2011 roku zamierzam im odpuścić. Warto jednak szukać nowych wyzwań. Dlatego też w nadchodzącym sezonie będę chciał po raz pierwszy zajrzeć w Apeniny podczas lipcowej podróży do Toskanii.

piątek, 16 lipca 2010

Lombarda

W piątkowe przedpołudnie trochę sobie poleniuchowaliśmy. Wyjechaliśmy z Ca d’Abel dopiero około 10:20. Moim sportowym celem na 16 lipca był podjazd na graniczną przełęcz Colle della Lombarda (2350 metrów n.p.m.). To druga najwyżej położona przełęcz drogowa między Włochami a Francją. Góruje nad nią tylko Colle dell’Agnello (2748 m. n.p.m.) wieńcząca dolinę Varaita. Lombarda jest przełęczą bardzo rzadko odwiedzaną przez kolarskie wyścigi niemniej niewątpliwie godną zobaczenia. Cenną tak z uwagi na walory techniczne (skalę trudności wzniesienia) jak i wartość artystyczną (górskie pejzaże i sąsiedztwo sanktuarium św. Anny). W „Passi e Valli in Bicicletta” podjazd ten oceniono całkiem wysoko czyli na „cztery z minusem” W całej prowincji Cuneo na wyższe noty zasłużyły sobie tylko: Agnello, Sampeyre (od Vallone d’Elva), Fauniera (od Pradleves i od Demonte) oraz małe i krótkie lecz bardzo strome Colletto del Moro, które udało mi się przeżyć na Gran Fondo Fausto Coppi z 2008 roku. Autorzy książki na tyle docenili wartość Lombardy, iż zalecają swym czytelnikom solidną rozgrzewkę celem „rozgrzania własnego motoru”. Sugerowali start w Borgo San Dalmazzo lub Demonte tzn. miasteczkach położonych odpowiednio 28 i 11 kilometrów od podnóża podjazdu. Ja nie miałem aż tyle czasu, więc przejechaliśmy samochodem blisko 40 kilometrów, zatrzymując się dopiero w Vinadio.

Na wiodącej w głąb Valle Stura drodze krajowej SS-21 widzieliśmy banery wyrażające sprzeciw tutejszych mieszkańców wobec ciężarowemu tranzytowi w tej dolinie. Przejeżdżając przez wąskie uliczki miejscowości takich jak Demonte łatwo zrozumieć rację tego protestu. TIR niemal ocierają się tu o ściany budynków. Jednak na nieszczęście dla tubylców łagodna szosa ku Colle della Maddalena (1991 m. n.p.m.) jest najbardziej przyjazna ciężarówkom spośród kilku górskich przepraw z Piemontu do francuskiego regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. Miejscowość, w której się zatrzymaliśmy ma status ośrodka gminnego, choć w ostatnim stuleciu mocno podupadło. Jeśli wierzyć urzędowym statystykom u progu XX wieku mieszkało w Vinadio 3701 mieszkańców, zaś dziś tylko 712! Dowodem ciekawej historii tego miejsca jest funkcjonujący do 1945 roku fort, jeden z trzech najważniejszych na terenie Piemontu. Forte Albertino wybudowany został w latach 1834-1847 za czasów Karola Alberta, króla Sardynii z dynastii Sabaudzkiej. Fort ten ma korytarze na trzech poziomach o łącznej długości 10 kilometrów oraz mury obronne o obwodzie 1200 metrów. W trakcie II Wojny Światowej był on bombardowany przez lotnictwo alianckie. Wjeżdżając do Vinadio zatrzymaliśmy się na piaszczystym placu między Via Roma a Via Guardia alla Frontiera, tuż przed wspomnianym kompleksem obronnym.

Wspomniałem już, że Colle della Lombarda nie miała dotąd szczęścia do wielkich imprez ze światka kolarskiego. W tym kontekście należy wspomnieć przede wszystkim o szesnastym etapie Tour de France z 2008 roku czyli odcinku z Cuneo do Jausiers. Dwa dni wcześniej uczestnicy Touru kończyli pierwszy z trzech alpejskich etapów w piemonckiej stacji narciarskiej Pratonevoso. Po dniu przerwy wrócili do Francji właśnie przez Lombardę. Na premii górskiej z licznej ucieczki jako pierwszy przemknął podejrzanie mocny na tym wyścigu Niemiec Stefan Schumacher. Nasz Sylwek Szmyd „grał pierwsze skrzypce” w kolejnej grupce chcąc dociągnąć do prowadzących swego lidera Damiano Cunego. Wobec słabości Włocha na niewiele się to zdało. Etap wygrał Francuz Cyril Dessel przed swym rodakiem Sandy Casarem i Hiszpanem Davidem Arroyo. Tuż za nimi przyjechał Ukrainiec Jarosław Popowicz, zaś większość faworytów wyścigu straciła niespełna półtorej minuty. Piętnaście lat wcześniej również na „Wielkiej Pętli” ścigano się po drugiej stronie tej przełęczy. Na jedenastym odcinku tej arcyciekawej dla nas edycji Touru wystartowano z Serre Chevalier by po przebyciu przełęczy Izoard, Vars i Bonette zakończyć ściganie 16,5-kilometrowym podjazdem do stacji narciarskiej Isola 2000, położonej na wysokości 2010 m. n.p.m., niespełna 5 kilometrów przed graniczną przełęczą. Etap ten wygrał Szwajcar Toni Rominger przed Baskiem Miguelem Indurainem. Trzynaście sekund za nimi przyjechał Włoch Claudio Chiappucci, zaś piętnaście stracił nasz Zenon Jaskuła i Kolumbijczyk Alvaro Mejia.

W drogę ruszyłem o 11:20 przy temperaturze 31 stopni. Nigdy nie byłem entuzjastą takich upałów, a tym bardziej podczas jazdy na rowerze. Niemniej po dwóch tygodniach niemal przywykłem do takich warunków. Pierwsze minuty spędziłem jeszcze na głównej drodze Valle Stura czyli wspomnianej SS-21. Po przejechaniu 1300 metrów teoretycznie miałem dwie opcje do wyboru. Mogłem skręcić w prawo i na moście ponad Sturą rozpocząć 21-kilometrowy podjazd na Colle della Lombarda. Jak również kontynuować jazdę na wprost by po 31 łagodniejszych kilometrach dotrzeć na Colle della Maddalena. Przełęcz bywałą na Giro d’Italia, na której w 1949 roku Fausto Coppi rozpoczął swój legendarny rajd do Pinerolo. Zgodnie z planem skręciłem w prawo czyli na drogę prowincjonalną SP-255. Po łatwych 700 metrach dojechałem do wioski Pratolungo, jedynej większej osady na szlaku do granicy. Minąłem budynek tamtejszej szkoły podstawowej, a po przebyciu kilometra od wspomnianego mostu rozpocząłem prawdziwą wspinaczkę. Czekała mnie teraz bardzo gęsta seria serpentyn – w sumie 14 wiraży na dystansie półtora kilometra. Wszystko to na wąskiej i stromej dróżce, najpierw ukrytej w lesie, zaś następnie przechodzącej przez osadę Pua. Ten odcinek skończył się po przejechaniu 2,5 kilometra przy dawnym posterunku celnym. Chwilę później minąłem maryjną kapliczkę z napisem S.Anna, zaś w połowie czwartego kilometra zjazd ku osadzie Roviera. Droga w tym miejscu cały czas biegła wschodnią stroną doliny, niemal cały czas w cieniu drzew.

Po przejechaniu 4,2 kilometra minąłem wyrzeźbioną w pniu drzewa Fontannę Biskupa (Fontana del Vescovo) podobną do tej, którą Iwona uwieczniła na spacerze w Vinadio. Natomiast tuż przed znakiem oznaczającym koniec piątego kilometra stał samotny dom z szarego kamienia. Cały ten odcinek przejechałem na ambitnym przełożeniu 39-21, choć owe 5 kilometrów mimo łatwego początku miało średnie nachylenie 7,4 % i maksymalną stromiznę, która trzykrotnie przekroczyła 11 %. Dwa razy w końcówce piątego kilometra, co skłoniło mnie do wrzucenia trybu „24” na kilka kolejnych kilometrów. Na szóstym kilometrze przejechałem dwie pary wiraży, zaś w połowie siódmego przejechałem na zachodnią stronę Vallone di Sant’Anna. Tutaj droga wyjechała z cienia i zaczęła się piąć wśród skał na średnim poziomie bliskim 9 %. Nieco opuściła na początku dziewiątego kilometra przy samotnym domku i zjeździe ku Baraccone (km 8,2). Wzdłuż drogi od czasu pojawiały się sekretne znaki dla pieszych sugerujące im drogę ku sanktuarium zboczem góry w poprzek szosy wijącej się serpentynami na odcinku od kilometra 8,8 do 9,3. Nieco dalej minąłem głaz, który pielgrzymi zwykli ozdabiać kamieniami na pamiątkę marszu do Santuario di Sant’Anna. Chwilę później minąłem kolejną kapliczkę, tym razem poświęconą bohaterom I Wojny Światowej. Ciężki odcinek skończył się po przejechaniu 9,7 kilometra. Ogółem ta druga część podjazdu o długości 4700 metrów miała średnio 8,5 %. Chwilowa stromizna aż dziewięć razy skoczyła powyżej 10 %. Przekroczyła nawet 13 % w miejscu oddalonym 8,6 kilometra od mostu nad Sturą.

Na szczęście wraz z końcem dziesiątego kilometra zrobiło się luźniej. Przyszedł czas na znacznie łatwiejszy jedenasty kilometr i niemal płaski kilometr dwunasty. Na odcinku od km 10,8 do 11,9 nachylenie podjazdu ani na moment nie przekroczyło 5 %. Następnie droga przeszła z powrotem na lewy skraj doliny i przez kolejnych 500 metrów pięła się serpentynami przy stromiźnie dochodzącej do 10 %. Potem znów czekał mnie łatwiejszy odcinek aż do rozdroża, do którego dotarłem po przejechaniu 13,2 kilometra. Poprzedzający ten rozjazd odcinek 3500 metrów miał średnio 5 %. Na tym rozdrożu można było podjąć dwie decyzje. Jechać początkowo na wprost, zaś chwilę później w prawo by po 2400 metrach o średnim nachyleniu 8,1 % dotrzeć do wspomnianego sanktuarium. Natomiast chcąc dojechać na Colle della Lombarda trzeba było odbić w lewo ku Vallone d’Orgials i kontynuować jazdę po drodze SP-255 przestawiając się na nową numerację kilometrów. Stąd do przełęczy brakowało jeszcze 8 kilometrów. Pierwszy trzy na ogół ukryte w lesie i z przejazdem przez korytarz między skałami. Kręte i trudne z ładnymi widokami m.in. na Santuario di Sant’Anna. Potem jeszcze niespełna półtora kilometra w odsłoniętym terenie po stromych prostych, gdzie jeden ze znaków drogowych pokazał nachylenie 14 % co zmusiło mnie chwilowego odnowienia znajomości z trybem „24”. W sumie 4300 metrów od rozjazdu miało średnie nachylenie 8 % i max. 13 % w połowie szesnastego kilometra.

Na tym skończyły się najtrudniejsze fragmenty podjazdu. Byłem już na wysokości niemal 2200 metrów n.p.m. zaś do szczytu zostało tylko 3600 metrów o średnim nachyleniu 4,8 % i max. ledwie 9 %. Po przejechaniu 18,8 kilometra minąłem maleńkie Laghetto di Orgials, nad którym turyści korzystający z pięknej pogody robili sobie piknik. Mi pozostała już tylko szybka jazda wśród skał i alpejskiej łąki. Nie brakowało jeszcze śladów po przejeździe Touru np. napis „Hop Tschopp”. W końcówce używałem już głównie przełożenie 39-19, za wyjątkiem trudniejszych 250 metrów na około kilometr przed przełęczą. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 21,16 kilometra od mostku nad Sturą. Wobec przewyższenia 1469 metrów wzniesienie to miało zatem średnie nachylenie 6,94 %. Na zdobycie przełęczy potrzebowałem 1 godziny 22 minut i 39 sekund czyli jechałem z przeciętną prędkością 15,361 km/h, przy wyższym niż na Monviso i Faunierze wskaźniku VAM 1066 m/h. Na górze mimo sporej wysokości było wciąż bardzo ciepło – 28 stopni. Spotkałem tam dwóch młodych kolarzy-amatorów mego pokroju. Jeden z nich w charakterystycznej czerwonej koszulce z białym krzyżem dojechał na przełęcz niemal równocześnie ze mną, lecz od francuskiej strony. Zrobił mi zdjęcie przy tablicy wśród gęsto zaparkowanych samochodów. Okazał się Szwajcarem z kantonu Valais, będącym w długiej rowerowej podróży od Jeziora Genewskiego po Alpy Nadmorskie. Tego dnia wystartował z okolic przełęczy Saint-Martin i miał zamiar dotrzeć do Cuneo. Stamtąd chciał pociągiem przejechać do Aosty by przez Colle del Gran San Bernardo wrócić do swej ojczyzny. Na granicy podobnie jak dwa lata wcześniej na Colle dell’Agnello zaczął wariować telefon komórkowy. Otrzymałem w sumie cztery sms-y od swego operatora. Dwa na temat cen usług na terenie Francji i tyleż samo na temat Włoch.

Po długim zjeździe wróciłem do Vinadio dokładnie o czternastej przejechawszy 45 kilometrów o przewyższeniu co najmniej 1416 metrów. Dwie i pół godziny jazdy upał wyssał ze mnie sporą dawkę energii. Na szczęście nieopodal samochodu mogłem się schłodzić w strumieniach ze zraszacza oraz posilić się jedną z brzoskwiń zakupionych przez Iwonę na spacerze po Vinadio. Po chwili odpoczynku czekał nas  16-kilometrowy dojazd do Santuario di Sant’Anna. W przeważającej części pokrywający się z podjazdem na przełęcz Lombarda. Kręte odcinki na górskim szlaku wymagały ode mnie sporej ostrożności, zaś moją  dziewczynę kosztowały sporo nerwów. Droga niejednokrotnie była na tyle wąska, iż aby bezpiecznie wyminąć się z innym samochodem musieliśmy zatrzymać lub cofnąć w dogodniejsze miejsce. Sant’Anna leży na wysokości od 2010 do 2035 metrów n.p.m. i jest najwyżej położonym sanktuarium Europy. Jego budowę ukończono w 1681 roku. Jest otwarte dla zwiedzających od początku czerwca do końca września. Można tu nawet przenocować w jednym z trzech schronisk. My zatrzymaliśmy się jedynie na krótki spacer, zwiedzanie głównej świątyni oraz przy okazji na kawę i ciastko w tamtejszym barze. W kościele nawet podłoga szła w górę ku ołtarzowi. Na ścianach tej świątyni zawieszone były zdobione serca ze zdjęciami osób w różnym wieku. Nie wiem czy była to forma podziękowań za cudowne ocalenie czy też sposób upamiętnienia ofiar tragicznych wypadków. Wśród wszystkich obrazów wyróżniał się pamiątkowy szalik kibica uszyty w roku 1985 na finał Klubowego Pucharu Mistrzów Europy między Juventusem Turyn i FC Liverpool, rozegrany na brukselskim stadionie Heysel. Na przestrzeni wieków sanktuarium nie ominęła zawierucha Wielkiej Francuskiej Rewolucji czy II Wojny Światowej. Miał tu się zakończyć królewski etap Giro z 2001 roku – niestety stanęły temu na przeszkodzie wydarzenia z San Remo.