sobota, 20 czerwca 2009

Forclaz & Tour de Suisse

Ostatnim dniem mojej drugiej wyprawy szwajcarskiej była sobota 20 czerwca. Nasze lokum w Les Valettes musieliśmy – przynajmniej w teorii –  opuścić do godziny 10:00. Tym samym tego dnia nie mogliśmy sobie pozwolić na wycieczkę rowerową w pełnym wymiarze. Znając regulamin „Les Myosotis” od wielu miesięcy miałem jednak dość czasu by przygotować się na tą okoliczność. Należało jakoś pogodzić konieczność szybkiego wylotu z żądzami kolejnych kolarskich przygód. W jaki sposób? Po pierwsze trzeba było o  dobrą godzinę wcześniej niż zwykle zwlec się z łóżek aby być gotowym ruszenia w drogę już około ósmej rano. Po drugie nawet mimo tak wczesnego wyjazdu nie mogliśmy pojechać na więcej niż 40-kilometrową trasę. Siłą rzeczy ograniczało to nasze sobotnie podboje tylko do jednego wzniesienia i to położonego w najbliższej okolicy. Dlatego właśnie na deser zostawiłem nam podjazd pod przełęcz Forclaz (1527 metrów n.p.m.), zaczynający się na rondzie w Martigny-Croix, ledwie trzy kilometry od naszego domku. Wzniesienie to aż sześciokrotnie występowało na trasie Tour de France. Pięć razy pokonywano je właśnie od naszej wschodniej strony. Z reguły na etapach do słynnego kurortu Chamonix, położonego po francuskiej stronie granicy. Ostatni raz peleton Tour de France był tu w 1977 roku, lecz najsłynniejszy pojedynek odbył się w tych stronach czternaście lat wcześniej. W rolach głównych wystąpili Jacques „Metronom” Anquetil i Federico „Orzeł” Bahamontes. Premię górską wygrał "Baha", lecz było to dla niego pyrrusowe zwycięstwo, albowiem Francuz wygrał w Chamonix i dzięki bonifikacie odebrał Hiszpanowi prowadzenie w wyścigu.

Ja przebyłem ją w lipcu 2005 roku, lecz z przeciwnej strony i dodatku w wygodnym fotelu pasażera. Takie doświadczenie na niewiele więc mogło mi się teraz przydać. Bardziej przydatna była tradycyjna lustracja profilu podjazdu zaczerpniętego ze znakomitej strony „archivio delle salite d’Europa”. Prowadzonej przez Szwajcarów zresztą, acz z kantonu Ticino. Żółty kolor od podnóża do samego wierzchołka świadczył o  tym, iż łatwo nie będzie. Przede wszystkim nie mogliśmy liczyć choćby na chwilę wytchnienia. Jako się rzekło wczesna pobudka, poranna mobilizacja i start zgodnie z planem o ósmej. Na początek czekały nas trzy kilometry zjazdu, te same co w środę przed wspinaczką pod Les Planches. Jednak tym razem na rondzie w Croix należało skręcić w lewo. Koledzy nieco zdystansowali mnie na zjeździe i z rozpędu rozpoczęli szturm na Forclaz. Tym samym zmobilizowali mnie do szybszego niż trzeba początku. Gdy zaś widzi się przed sobą innego kolarza (bez różnicy: przyjaciela, kolegę, znajomego czy anonima) zawsze człowieka korci by się zmierzyć z takim "zającem". Rzuciłem się więc w pogoń za nimi, mając Łukasza i Jarka za tzw. "stacje przekaźnikowe” na drodze do najszybciej oddalającego się punktu w postaci Andrzeja. „Wicherka” dogoniłem pod koniec drugiego kilometra wspinaczki czyli w okolicy pierwszego wirażu. Tak długa prosta na samym początku wzniesienia przypomniała mi preludium do kultowej góry L’Alpe d’Huez, która trzykrotnie "podcinały mi nogi" na finiszach La Marmotte czy L’Etape du Tour.

Przez kilka następnych kilometrów jechaliśmy zmieniając się na prowadzeniu. Do czasu gdy większe doświadczenie nieznacznie zatriumfowało nad młodzieńczą fantazją. Wspinaczka zajęła mi 53 minuty i 15 sekund co przełożyło się na średnią prędkość 14,64 km/h. Wiedząc, że to równy i co istotne dość stromy podjazd liczyłem, że uda mi się może wykręcić VAM na poziomie 1200 m/h. Warunki ku temu były dogodne tzn. 1028 metrów przewyższenia na 13 kilometrach dające średnie nachylenie rzędu 7,9 %. Szybki początek, współpraca ze strony Andrzeja i koncentracja na utrzymaniu możliwie wysokiego rytmu to wszystko pomogło w uzyskaniu dobrego wyniku. Niemniej upragniona” bariera mych prywatnych możliwości nie padła. Mój wskaźnik VAM na tej górze wyniósł 1158 m/h. Aby złamać pułap „1200” musiałbym pojechać prawie dwie minuty szybciej. Co prawda udało mi się tego dokonać już na Balmbergu, lecz wówczas swe siły wystarczyło rozłożyć ledwie na pół godziny.

Na przełęczy mimo wczesnej pory wiele się działo. Niemały ruch samochodowy, grupki turystów wyruszające na piesze wycieczki po okolicznych górach i w końcu „pracowity” helikopter obniżający lot co 5-10 minut po kolejny ładunek. Nie doczekaliśmy się na przyjazd Łukasza, a chcąc nie chcąc musieliśmy szybko wracać. Na zjeździe minęliśmy chyba ze trzydziestu naszych naśladowców. Dzień dopiero się zaczynał i coraz liczniejsze grupki kolarskich amatorów korzystając ze słonecznej aury szturmowały Forclaz. Wydawało mi się, że długie proste skłonią mnie tu do szybszej jazdy, ale jakoś nie potrafiłem podjąć ryzyka przez co Jarek i Andrzej co chwilę znikali mi z oczu. Na jednym z przystanków spotkaliśmy naszych rodaków podziwiających przepiękne widoki. Przed końcem zjazdu warto było się ponownie zatrzymać by „strzelić fotki” na rozległą dolinę Rodanu. Po zjeździe czekał nas jeszcze krótki i łagodny podjazd do Les Valettes. Nasz sobotni wypad ograniczył się zatem do skromnych 34 kilometrów. Tym samym moje Tour de Romandie zamknęło się liczbą 788 kilometrów o łącznym przewyższeniu ponad 17.100 metrów – pagórków nie wliczając.

Oczywiście nie udało nam się wymknąć z „Les Myosotis” o umówionej porze. Wszak trzeba było: wziąć prysznic po treningu, zjeść drugie śniadanie przed długą podróżą, spakować się i w końcu uprzątnąć nieco „obejście” by nie pozostawić po sobie złego wrażenia. Ostatecznie opuściliśmy naszą alpejską bazę około południa. Pożegnaliśmy się z Jarkiem, który udał się na peron w Bovenier. Czekała go podróż do Genewy, a że wylot miał dopiero w niedzielę to pokręcił jeszcze trochę po szwajcarsko-francuskim pograniczu.  Nas czekało wkrótce męczące 1700 kilometrów w samochodzie. Nie od razu jednak, bowiem wcześniej postanowiliśmy wrócić do Crans-Montana. Tym razem po to by zobaczyć w akcji prawdziwych asów, na mecie przedostatniego etapu Tour de Suisse. Niebiosa dla herosów były znacznie bardziej łaskawsze niż dla nas 24 godziny wcześniej. Organizacja jak należało oczekiwać od Szwajcarów bardzo sprawna, a przy tym mimo sporej rangi zawodów atmosfera bardziej wyluzowana i familijna niż na naszym Tour de Pologne.

Od strony sportowej wyścig został zdominowany przez Team Colombia i Saxo Bank. Nie inaczej było na „naszym” etapie. W Montanie jako pierwszy finiszował Niemiec Toni Martin, zaś faworyt gospodarzy Fabian Cancellara, przy wydatnej pomocy swych kolegów z drużyny nie dał się zgubić góralom. Trzeba powiedzieć, że wyścig został ułożony pod predyspozycje "Spartakusa". Organizatorzy wyścigu nie przygotowali żadnego prawdziwie królewskiego etapu. Najtrudniejsze premie górskie czyli św. Gottard i Lukmanier ustawiono w pierwszej części etapów. Natomiast teoretycznie najtrudniejszy z finałowych podjazdów tzn. Crans-Montana pojechano od strony Sionu przez Botyre i Vens. Prze to miał on aż 25 kilometrów i był na tyle wypłaszczony, iż trudniej było urwać tak znakomitego tempowca jak Cancellara. Na podium w Montanie żółtą koszulkę odebrał co prawda prowadzący od kilku dni Słoweniec Tadej Vajlavec, lecz wobec minimalnej przewagi, w obliczu 39-kilometrowej czasówki wokół Berna był skazany na pożarcie przez szwajcarskiego Niedźwiedzia.

Po sportowych emocjach około osiemnastej przyszło nam się ewakuować z Montany. Nie chcąc po raz wtóry przemierzać drogi do Martigny wybraliśmy wariant wschodni, poniekąd sentymentalny. Na początku czekał nas bowiem przejazd przez Ulrichen, przełęcz Grimsel, Meiringen, przełęcz Brunig – jednym słowem rewiry mi i Łukaszowi dobrze znane z ubiegłorocznej, pierwszej wyprawy szwajcarskiej. Dalej zaś drogą przez Zurych i Schaffhausen wydostaliśmy się ze Szwajcarii nie bez małej kontroli ze strony nadgorliwego niemieckiego pogranicznika. W taki oto sposób przy nieocenionej pomocy Łukasza i w zacnym towarzystwie Piotrka, Andrzeja i Jarka - w dwóch ratach (sierpień 2008 i czerwiec 2009) zdobyłem niemal każdą ciekawszą górę w Kraju Helwetów. Na swym „szwajcarskim koncie” zebrałem wrażenia z 33 wzniesień, przy okazji doświadczając trudów morderczego wyścigu Alpenbrevet Gold. Niemniej bogactwo ciekawej oferty dla amatorów rowerowej rozrywki w krajach alpejskich jest wręcz niezmierzone. Dlatego i moją listę można by znacząco poszerzyć. Po głowie chodzą mi jeszcze: Flumserberg na wschodzie, Malbun z Liechtensteinu czy Monte Generoso górujące nad Mendrisio. Jednak te atrakcje zostawiam sobie na dalszą przyszłość do ewentualnego zahaczenia podczas wypadu do zachodniej Austrii czy na szlaku do Italii.

piątek, 19 czerwca 2009

Crans-Montana & Veysonnaz

Po dniu z trzema przełęczami piątek 19 czerwca miał być dla nas dniem z dwoma podjazdami do znanych – nie tylko z kolarskich wyścigów – stacji narciarskich. Takie cele oznaczają zaś zazwyczaj większy problem z określeniem początku i końca wzniesienia, a niekiedy też ustaleniem właściwej drogi łączącej podstawę z wierzchołkiem „kolarskiej góry”. Ponieważ przedostatnimi celami naszej wyprawy miały być Crans-Montana i Veysonnaz musieliśmy po raz czwarty już wsiąść przed południem w samochód, by podobnie jak w poniedziałek udać się na wschód. Naszą bazą wypadową do obu kurortów stał się Sion – 29 tysięczne miasto, będące stolica kantonu Valais. Niestety po ośmiu dniach intensywnego słońca lub co najwyżej umiarkowanego zachmurzenia tym razem pogoda od samego rana nie nastrajała nas optymistycznie. Mimo wszystko około dziesiątej załadowaliśmy się do Toyoty w nadziei, że na wschodzi aura będzie nam bardziej przyjazna. Niestety chmury nad Sionem były ciemnoszare i nieprzeniknione, a momentami popadywał też deszcz. Dlatego też postanowiliśmy przeczekać niesprzyjające okoliczności przyrody i dla zabicia czasu ruszyliśmy na przeszło godzinny spacer do centrum. Na starówce, której większość domów pochodzi z XVI i XVII wieku był akurat dzień targowy. Dotarłem też z Andrzejem do dziedzińca XV-wiecznej katedry Notre Dome z wysoką romańską wieżą u boku. Nad miastem góruje też położony na wysokiej skale zamek z XIII wieku, ale nie mieliśmy czasu by z go z bliska obejrzeć. Około południa wraz z pierwszymi oznakami przejaśnień ruszyliśmy bowiem do samochodu by już na rowerach udać się w kierunku Sierre.

Na początek mieliśmy do pokonania 15 kilometrów po płaskim w dolinie Rodanu. Wybraliśmy regionalną drogę przez wioski Bramois, Grone, Chalais i Chippis, która w przeciwieństwie do drogi krajowej i autostrady A-9 położona jest na południe od rzeki. Niestety gdy tylko dotarliśmy do Sierre skończyły się na nasze nadzieje na dotarcie do Crans-Montana „suchą stopą”. Z niebios runęła na nas ściana wody, także zanim od wschodu dojechaliśmy do Sierre byliśmy już dokumentnie przesiąknięci. Łukasz zdecydował się zrezygnować ze wspinaczki w tych warunkach atmosferycznych i wrócić do Sionu. Naszej trójce pozostało odszukać w mieście początek podjazdu. Szukaliśmy znaków drogowych prowadzących tyleż do Montany co zarazem do wioski Veyras, która miała być punktem przelotowym na drodze do stacji. Miasteczko Sierre o połowę mniejsze od Sionu to jedno z trzech miast Szwajcarii oficjalnie dwujęzycznych (innym jest choćby poznane przed tygodniem Biel / Bienne). Nieopodal przebiega tu granica językowa, która pokonaliśmy z poniedziałek, lecz w samym mieście dominuje jeszcze lingua franca. Crans-Montana to jeden z najpopularniejszych finałowych podjazdów na szwajcarskiej ziemi. W tym roku już po raz ósmy miał się znaleźć na trasie Tour de Suisse, w tym po raz piąty jak meta etapu. Przed dwoma laty wygrał tu młody Holender Thomas Dekker, zaś w sezonie 2001 Lance Armstrong zmiażdżył swych rywali podczas górskiej czasówki. Bywa też oczywiście w programie Tour de Romandie – ostatni raz w 2006 roku, na etapie do Sionu wygranym przez Alejandro Valverde. Co ciekawe znalazł się on nawet na trasie „Wielkiej Pętli”, kiedy to Francuz Laurent Fignon wygrał jeden ze swych pięciu etapów podczas Tour de France z 1984 roku.

Są dwie klasyczne opcje pokonania tego wzniesienia. Jako się rzekło ja wybrałem dla nas start w Sierre. Alternatywą byłoby rozpoczęcie wspinaczki we wiosce Granges położonej mniej więcej w połowie drogi z e Sionu do Sierre. Oba wzniesienia pod względem skali trudności są bliźniaczo podobne. Nasze miało 13 km długości i 912 metrów przewyższenia czyli średnie nachylenie 7,01 %. Okazało się być bardzo solidnym podjazdem, lecz bez niespodzianek. Z jednej strony brak odcinków płaskich, z drugiej nie napotkaliśmy stromych ramp. Nachylenie cały czas oscyluje na przyzwoitym poziomie między 5,5 a 8 %, co w moim przypadku oznaczało jazdę na przełożeniach 39 x 21 lub 39 x 24. W środkowej części wzniesienia nieco się przejaśniło, więc miałem nadzieję, że wyschniemy i w komfortowych warunkach będziemy mogli zjechać. Niestety tuż przed Montaną lunęło jeszcze mocniej co w zderzeniu z chłodniejszą temperaturą na wysokości blisko 1500 metrów n.p.m. nie było przyjemne. Wspinaczkę wykonałem w 50 minut i 30 sekund czyli ze średnią prędkością 15,44 km/h i VAM 1083 m/h. Wynik całkiem dobry, tym bardziej w tych warunkach.

W trakcie jazdy pod górę jest się dostatecznie rozgrzanym, stąd takie „naście” stopni Celsjusza i strugi deszczu można jakoś przeżyć. Gorzej gdy to samo trzeba potem znosić stojąc na górze w oczekiwaniu na zmianę pogody. Każdy z nas chciałby przecież uniknąć kilkunastokilometrowego zjazdu w chłodzie i wilgoci. Człowiek trzęsie się od nóg po zęby, palce u dłoni mu marzną, a tu trzeba jeszcze umiejętnie dozować prędkość bo szosa śliska i niebezpieczna, zaś droga hamowania znacznie wydłużona. Zjechałem znacznie wolniej od Andrzeja i Jarka czując się bardziej jak łyżwiarz figurowy niż kolarz. Powolutku byle do samego dołu. Miałem wrażenie, że droga jest bardzo śliska, więc wolałem zachować najwyższą ostrożność – choć przed rokiem na deszczowym zjeździe z Oberalp w ogóle nie włączył mi się taki „tryb przezorności”. Jakiś kilometr przed końcem zjazdu, przy rondzie z kogutem czekał na mnie Jarek. Okazało się, że „Andrew” przebił gumę na zjeździe i trzeba było poczekać aż przywrócić swój rower do stanu używalności. Do Sionu wróciliśmy północną stroną doliny, częściowo jadąc po drodze krajowej nr 9. Pech chciał, że tym razem Jarek przebił szytkę. Szczęście w nieszczęściu, że stało się to na ostatnim kilometrze przed naszym parkingu dzięki czemu mógł przy schodzącym jeszcze powietrzu dojechać do samochodu. Byliśmy z lekka zdziesiątkowani. Łukasz już wysuszony po treningu. Pozostała trójka przemoczona, a przy tym Andrzej i Jarek bez dętkowych zapasów. Ja w nie najlepszej kondycji, lecz jak zwykle zdeterminowany by wykonać 100% zamierzonego planu. Jakby bowiem nie było ciężko zawsze wychodzę z założenia, że jak nie teraz to kiedy? Nie będę przecież w przyszłości jechał przez pół Europy po to tylko by poznać jedną ciekawą i kiedyś przeoczoną górę.

Dzięki wyrozumiałości kolegów, którzy dali mi półtorej godziny czasu na odbycie podróży do Veysonnaz, więc podjąłem się i tej próby, acz wyjątkowo w samotności. Z parkingu na obrzeżach miasta musiałem pojechać najpierw około kilometra na zachód i następnie w centrum miasta skręcić na południe w kierunku mostu nad Rodanem. Niespełna kilometr za nim zaczął się na dobre podjazd, który przez pierwsze trzy kilometry, na których mija się wioski Turin i Arvillard jest wspólny dla wspinaczki tak do Veysonnaz jak i drugiej z tutejszych stacji czyli Nendaz. Poruszając się nieco jak „dziecko we mgle” trzymałem się możliwie najdłużej drogi Route du Nendaz, gdy tymczasem chcąc pokonać typową drogę do Veysonnaz należało po owych trzech kilometrach skręcić ku Pravidondaz, by dalej przez Miseriez dotrzeć do celu mej wspinaczki od północnego-wschodu. Najprawdopodobniej tędy zmierzał po swe pierwsze duże zwycięstwo w zawodowej karierze zapomniany nieco dzisiaj Oscar „El Nino” Sevilla, który wygrał tu królewskie etap TdR w 1999 roku. Tymczasem ja jadąc konsekwentnie główną droga ku górze minąłem Brignon i dopiero we wiosce Beuson tzn. po siedmiu kilometrach podjazdu wypatrzyłem skręt w lewo i tył ku Veysonnaz. Pierwsza część wzniesienia była dość szybka, o średnim nachyleniu 6,7 %, trudniejsze chwile miały dopiero nadejść.

Nie znałem oczywiście dokładnego miejsca, w którym zwykli finiszować uczestnicy TdR. Trzymając się głównej drogi rozglądałem się za swoją metą. W końcu dojrzałem znak drogowy „Veysonnaz-Station” i postanowiłem tam dotrzeć. Okazało się, że dojechałem do górnych partii tej stacji na plac przed przystankiem kolejki górskiej, położonym na wysokości 1360 metrów n.p.m. Tym samym na ostatnich 5 kilometrach musiałem pokonać około 390 metrów przewyższenia co końcówce podjazdu dało średnią 7,8 %. Nie brakowało tu sztywnych 10 % odcinków, które skłaniały do odświeżenia znajomości z trybem „24”. Pełne wymiary „mojego” Veysonnaz to 862 metry amplitudy na 12 kilometrach czyli średnio 7,18 %. Najwyraźniej z dnia na dzień byłem mocniejszy, bowiem wdrapałem się tu w 47 minut i 30 sekund przy średniej prędkości 15,15 km/h i VAM nieco lepszym niż na Montanie czyli 1088 m/h. Niestety w końcówce podjazdu znów zaczęło siąpić, więc kurort przywitał mnie zamglony i wyludniony. Aby mieć świadectwo swego najnowszego podboju chciałem zrobić zdjęcie na stosownym tle. Gdy już znalazłem takie miejsce nie mogłem się wkoło dopatrzeć żywej duszy. W końcu zatrzymałem dostawczy samochód, którego kierowca zgodził się wcielić w rolę fotografa. Na zjeździe na szczęście nie padało. Nie miałem czasu by zbyt często się zatrzymywać. Poza tym spore zachmurzenie nie dawało szansy zrobienia zbyt wielu ciekawych fotek. Poprzestałem na dwóch zdjęciach tzn. uwiecznieniu położonego na przeciwległym (zachodnim) stoku Nendaz oraz doliny Rodanu z okolic Sionu. Kilka minut po wpół do piątej byłem już przy samochodzie, "mając w nogach" 89 kilometrów i blisko 1800 metrów przewyższenia.

czwartek, 18 czerwca 2009

Croix, Pillon & Mosses

W czwartek 18 czerwca powtórzyliśmy samochodowy manewr z wtorku tzn. wyruszyliśmy z Les Valettes na północ. Tym razem jednak poprzestaliśmy na dojechaniu do Bex, położonego ledwie 27 kilometrów od naszej bazy. Wybraliśmy to miasteczko, albowiem dawało nam okazję do przeprowadzenia kilkunastominutowej rozgrzewki przed wyruszeniem na „biblijny szlak”. Skąd to nawiązanie do Pisma Świętego? Ot po prostu przezwaliśmy później pokonywane przez nas wzniesienia mianem: Krzyża, Piłata i Mojżesza. Zaczęliśmy od sześciu kilometrów po drodze krajowej nr 9 w kierunku sławnego Aigle. Jazdę po płaskim skończyliśmy nieopodal wioski Saint-Triphon na wysokości około 400 metrów n.p.m. Tu skręciliśmy w prawo by przez spokojną, acz stromą uliczkę Route de Destillerie dotrzeć do centrum Ollon. Na pierwszy rzut wzięliśmy bowiem najtrudniejszy w całym czwartkowym zestawie podjazd pod przełęcz Col de la Croix (1778 m. n.p.m.). Wzniesienie to zapamiętałem z wydarzeń na Tour de France 1997 kiedy to Duńczyk Bjarne Riis podczas etapu z Morzine do Fribourga miał tu kryzys na tyle poważny, iż na mecie stracił ponad sześć minut i wszelkie szanse na generalne podium. Croix to z pewnością jeden z najtrudniejszych podjazdów we frankońskiej części Szwajcarii, choć ze względu na znaczną wysokość bezwzględną nad wyraz rzadko wykorzystywany na trasie kwietniowo-majowego Tour de Romandie.

Znając profil tego podjazdu wiedziałem, iż najtrudniejsza będzie jego pierwsza połowa. Już sam wstęp wybrany przez nas dość przypadkowo nie był łatwy. Następujący po nim blisko 9-kilometrowy odcinek między Ollon a Chesieres wznosił się z kolei na budzącym szacunek poziomie 7,9 %. Do tego jeszcze wspinaczkę zaczęliśmy o godzinie jedenastej, w pełnym słońcu i przy temperaturze zbliżającej się do 30 stopni Celsjusza. Wytchnienia od upału nie mieliśmy, albowiem większa część tego fragmentu trasy prowadziła wśród alpejskich łąk przez co nie mogliśmy liczyć na cień rzucany przez korony drzew. Ulgę przyniósł dopiero kilometrowy odcinek przed samym Villars-sur-Ollon, sporej stacji narciarskiej położonej na wysokości 1260 metrów n.p.m. Na jej uliczkach należało zachować czujność by nie zboczyć z właściwego szlaku ku przełęczy Krzyża. Tuż za Villars trzeba się było natomiast na chwilę sprężyć by pokonać pięćsetmetrowy odcinek o średnim nachyleniu 11 %. Przebywszy tą przeszkodę można się było w końcu nacieszyć 3,5-kilometrowym znacznie szybszym fragmentem trasy, który między trzynastym a piętnastym kilometrem przechodził w teren niemal płaski. Tu nie warto było jednak przesadzać z tempem i twardością obrotu, mając w perspektywie cztery finałowe kilometry o średnim nachyleniu 8,2 %. Udało mi się dotrzeć na szczyt w „dobrej kondycji” pokonawszy całość w godzinę 16 minut i 20 sekund ze średnią prędkością 14,93 km/h i VAM 1083 m/h. Podjazd ten z pewnością należy uznać za bardzo wymagający. Suche dane nie kłamią. Po pierwsze 19 kilometrów długości, po drugie 1378 metrów przewyższenia i w końcu średnie nachylenie 7,25 % pomimo wspomnianych przestrzeni „falsopiano”. Myślę zresztą, że tego rodzaju „arytmia podjazdu” tzn. stromo, płasko i znów stromo stanowi dodatkowe utrudnienie dla każdego amatora dwóch kółek.

Na przełęczy nie było zbyt wiele do oglądania. Jedynym zabudowanie to drewniana chatka na górskim szlaku, w której starsze małżeństwo sprzedawało rozmaite napoje chłodzące strudzonym wędrowcom i kolarzom. Spragnieni przycupnęliśmy na tarasie, mogąc się zarazem przyjrzeć rozmaitym rzeźbom wykonanym w drewnie przez właściciela owej restauracyjki. Zjazd z Col de la Croix nie należał do najbezpieczniejszych. Nachylenie stoku przez dłuższy czas utrzymywało się na poziomie 8-9 %, więc łatwo było się rozpędzić, a jednocześnie należało uważać na dziury i pęknięcia w nie najlepiej „zakonserwowanej” nawierzchni. Na samym dole czyli w Les Diablerets ktoś w końcu pomyślał o remoncie, lecz niestety świeżo położoną nawierzchnię na odcinku co najmniej kilkuset metrów przykrył grubą warstwą żwiru. Na marginesie jak tu nie wierzyć w biblijne konotacje tej trasy – wspinamy się na Krzyż, „Piłata” i „Mojżesza”, a tu jeszcze między nimi wita nas diabelska mieścina. Ze zjazdem najlepiej poradził sobie Jarek, który tym samym znikł nam z oczu. Nasza trójka musiała więc na swój sposób znaleźć początek podjazdu pod Col du Pillon (1546 metrów n.p.m.). Ponieważ w centrum natknęliśmy się na roboty drogowe obeszliśmy je na piechotę, wdrapując się po schodkach ku pierwszej serpentynie prowadzącej na przełęcz. Niemniej tym sposobem ominęliśmy też pierwsze, może trzysta metrów wzniesienia. Dlatego też aby zanadto nie ułatwiać sobie zadania postanowiłem zjechać do najbliższego ronda i zacząć „wspinaczkę” z przepisowej wysokości 1160 metrów n.p.m. Andrzej podążył moim śladem.

Pillon był oczywiście najkrótszym i przy tym najmniejszym (licząc w metrach przewyższenia, a nie wysokości bezwzględnej) wzniesieniem ze wszystkich dziewiętnastu premii górskich, które znalazły się w programie tej wyprawy. Podjazd miał tylko 4,7 kilometra długości, lecz przy różnicy wzniesień 386 metrów szacunek budziło przynajmniej jego średnie nachylenie tzn. 8,21 %. Poza tym co tu dużo mówić do konfrontacji z długim i ciężkim wzniesieniem zwykło się podchodzić z należnym respektem, a nawet odrobiną obaw. Natomiast na górce krótszej czy po prostu mniejszej znacznie łatwiej o zbytek, czasami zgubnej fantazji. Dlatego też nie mogę powiedzieć bym Pillon przejechał oszczędnie. Podjazd krótki, ale intensywny. Poza tym im wyżej tym trudniej – jak widać na załączonym obrazku ostatnie półtora kilometra na poziomie blisko 10 %. Uporałem się z nim w 20 minut i 20 sekund czyli ze średnia prędkością 13,86 km/h i VAM 1139 m/h. Niemniej Jarka i tak nie doszedłem, więc tym razem najwięcej punktów do klasyfikacji „King of the Mountains” zebrał zawodnik spod znaku BMC.

Na przełęczy znaleźliśmy restaurację, której właścicielka przegoniła jednak gości żądnych chwili relaksu, a nie przepłacanego napitku. Większą atrakcją z pewnością jest znajdująca się po sąsiedzku stacja początkowa kolejki górskiej wywożąca najbardziej leniwą część turystów na okoliczne lodowce „Diabełki” pośród których bardziej nazwą niż wymiarami wyróżnia się pewien Sex Rouge (2841 m. n.p.m.). Rozstając się z Col du Pillon skierowaliśmy się ku wiosce Gsteig na tereny kantonu Berno czyli na niemiecką stroną wewnątrz-szwajcarskiej bariery językowej. Momentami szybki, acz niezbyt stromy 7-kilometrowy przeniósł nas do doliny rzeki Saane. Począwszy od Gsteig (1184 m. n.p.m.) czekał nas teraz 13-kilometrowy odcinek prowadzący cały czas lekko w dół aż do Saanen (1010 m. n.p.m.). Pod koniec tego fragmentu trasy wyznaczyliśmy sobie strefę bufetu w słynnym kurorcie Gstaad – znanym nie tylko miłośnikom narciarstwa, ale i kibicom tenisa ziemnego. Po krótkim odpoczynku, „nalocie” na sklep sieci Coop i stosownym popasie udaliśmy się w dalszą drogę ku Chateau d’Oex. Po nazwie tej miejscowości widać, że dość szybko wróciliśmy na „francuską” stronę wkraczając ponownie do kantonu Vaud tuż przed wioską Rougemont, która zaimponowała nam pięknie zachowanym kościołem i zameczkiem w stylu romańskim wybudowanym przez zakon Benedyktynów. Na odcinku tym doświadczyliśmy też scenki jakże charakterystycznej dla szos Szwajcarii tzn. „szlaban w dół, pociąg jedzie, peleton stoi”.

Po dwunastu kilometrach od Saanen należało jednak skręcić nie w prawo ku Chateau d’Oex, lecz w lewo ku wiosce Le Berceau aby z poziomu mostu nad rzeką Sarine rozpocząć trzeci tego dnia podjazd czyli na Col des Mosses (1445 m. n.p.m.). Podjazd ten rozpoczęliśmy dokumentnie rozbici. Jarek pierwszy, Andrzej za nim, potem ja przed chwilą jeszcze łapiący w obiektyw kościółek na okolicznym wzgórzu i na końcu Łukasz, który najbardziej podkręcając tempo w dolnie przejechał moment skrętu. Szczęśliwie obejrzał się dzięki czemu mogłem go odwołać ze zbędnej wycieczki do Les Moulins. Co prawda od tej właśnie miejscowości zaatakował przełęcz Mosses peleton 96. Tour de France, lecz w naszym przypadku dokładne skopiowanie szlaku „profich” oznaczałoby niepotrzebny objazd. Poza tym na drugim kilometrze obie wersje wstępu do północnego Mosses i tak zbiegały się w okolicy wioski Les Chabloz. Pomimo zmęczenia długim etapem „Mojżesz” okazał się być najszybszym wzniesieniem podczas całej 10-dniowej wyprawy. Moja nienaturalnie – jak na Alpy – wysoka średnia prędkość czyli 20,72 km/h nie była jednak wynikiem jakiegoś nagłego przypływu sił. Raczej wykorzystaną okazją, którą dawał łagodny profil tego wzniesienia tzn. 545 metrów przewyższenia przy 13,3 kilometrach długości czyli 4,1 %. Tak jak prędkość musiała być wysoka, tak wskaźnik VAM musiał być w tych okolicznościach mizerny. Ponieważ wjeżdżałem przez 38 minut i 30 sekund wyniósł on tylko 849 m/h.

Najtrudniejsze na Mosses były trzy pierwsze kilometry. P{otem do wysiłku zmuszał jeszcze kolejny taki fragment między siódmym a dziesiątym kilometrem. Między nimi było jednak sporo terenu ledwie wznoszącego się.  Dlatego na przykład na odcinku przed L’Etivaz mogliśmy wraz z Jarkiem rozkręcić się do około 30 km/h. Wobec owych płaskich „wstawek” zatrzymałem się w La Lecherette myśląc, że to już koniec podjazdu. Dopiero nadciągający na drugiej pozycji Jarek wyprowadził mnie z błędu. Potem zgodnie dokręciliśmy pozostałe dwa kilometry. Niedługo po nas na przełęcz wjechał Andrew. Zanim dołączył do nas Łukasz natknęliśmy się raz jeszcze na starszego jegomościa z Anglii, którego mijaliśmy już wcześniej  w końcówce podjazdu pod Croix. Po krótkiej rozmowie okazało się, że ów dżentelmen również wybrał się na wycieczkę przez Croix, Pillon i Mosses, lecz ze startem i metą w Lozannie oddalonej od Aigle o 46 kilometrów. Wobec tego od rana do zmroku miał on do pokonania blisko dwieście kilometrów! Nam pozostało zaś do przejechania już tylko 19-kilometrów w dół do Aigle (zjazd częściowo znany z wtorku) i 9-kilometrowy płaski odcinek do Bex. W sumie przebyliśmy 114,5 kilometra pokonując przewyższenie ponad 2300 metrów.