sobota, 16 sierpnia 2008

Fluela

Ostatnim dniem naszych górskich podbojów była sobota 16 sierpnia. Postanowiliśmy najpierw pojechać samochodem 27 kilometrów w dół doliny Ober-Engadin do Zernez. Stamtąd zaś już na rowerach wybrać się  w kierunku północno-zachodnim ku przełęczy Fluela (2383 m. n.p.m.). Natomiast po powrocie do Zernez mieliśmy jeszcze udać się na wschód ku Ofenpass czyli przełęczy Fuorn (2149 m. n.p.m.). Zernez było idealnym punktem wypadowym na tego rodzaju „ekspedycję”. Zanim w miejscowości Susch rozpoczął się na dobre podjazd pod Fluelę mogliśmy się "rozgrzać" na płaskim odcinku długości 6,5 kilometra. Podjazd na tą przełęcz prowadzi doliną Susasca przez blisko 13 kilometrów o średnim nachyleniu 7,8 %. Pierwsze trzy kilometry wymagające i pełne serpentyn. Kolejne trzy są łatwiejsze, zaś piąty kilometr daje nawet okazję do złapania głębszego oddechu. Następnie przychodzi czas na trzy najtrudniejsze kilometry, choć na sam koniec jeszcze kilometr jedenasty może się dać we znaki, zważywszy na włożony wcześniej wysiłek. W sumie szosa wielokrotnie przekracza tu poziom 10 % dochodząc maksymalnie do wartości 13 %. Na podjeździe spędziłem 51 minut i 50 sekund co dało mi średnią 14,9 km/h i rekordowy podczas całej wyprawy wskaźnik VAM 1098 metrów! Można więc powiedzieć, że swą ubiegłoroczną znajomość ze szwajcarskimi Alpami zakończyłem mocnym akcentem.

Na przełęczy było gwarno. Spotkaliśmy wielu motocyklistów oraz autobusową wycieczkę z holenderskimi turystami w podeszłym wieku. Przede wszystkimi jednak trafiliśmy na naszego rodaka-kolarza, który zdobył Fluelę z przeciwnej (północnej) strony tzn. rozpoczynając wspinaczkę w słynnym Davos. Na górze było tylko 9 stopni w cieniu, lecz w słońcu aż 27 stąd czekając na Łukasza czy pozując później do zdjęć mimo śniegu na zboczach okolicznych gór nie musiałem wciągać nogawek. Co innego na zjeździe, który pokonałem spokojnie w tempie max. 59 km/h. Po drodze mieliśmy spotkanie bliskiego stopnia z górskimi kozicami, które wstrzymały na parę minut ruch kołowy w drodze na przełęcz. Po powrocie do Zernez choć w nogach mieliśmy tylko 40 kilometrów zrezygnowaliśmy z wyprawy „Drang nach Osten” ku szwajcarskim kresom wschodnim. Akurat przełęcz Ofenpass lokowała się w dolnej części mojej prywatnej „listy życzeń”. Dlatego przystałem na sugestie Łukasza by odpuścić sobie tą część wycieczki (43 kilometry) po to by wcześniej rozpocząć odwrót do kraju.

Dzięki tej decyzji po przebraniu się, rozmontowaniu bagażników dachowych i spakowaniu wszystkich swych bagaży do samochodu około czternastej mogliśmy zacząć swą długą podróż. Na początek czekało nas 45 kilometrów po szwajcarskich "kresach wschodnich" przez dolinę Unter-Engadin. Potem przynajmniej dla mnie „dawnych wspomnień czar” bowiem jadąc przez Austrię mijaliśmy Prutz, Landeck i Imst czyli miejscowości, które poznałem w lipcu 2003 roku podczas swego pierwszego w życiu dnia w Alpach. Zresztą do Niemiec też wkroczyliśmy dawnym szlakiem Krzyśka i Wojtka czyli przez Fernpass, miejscowość Griesen oraz słynące z noworocznych skoków narciarskich Garmisch-Partenkirchen. Cała podróż prowadząca dalej przez centrum Monachium, okolice Norymbergii, Lipska, Berlina i w końcu Kołbaskowo, Koszalin, Słupsk i Wejherowo zajęła nam w sumie 17 godzin. O ile na początku było pięknie, o tyle w drugiej połowie naszej podróży było z pewnością ciekawie. Od okolic Berlina ulewny deszcz i wichura, choć na nasze szczęście nie tak mocne i tragiczne w skutkach co żywioły buszujące tej samej nocy tzn. z 16 na 17 sierpień w środkowej Polsce. Już po polskiej stronie granicy zdarzyło mi się w ciemnościach zboczyć z trasy na Nowogard, więc zamiast monotonii długiej jazdy po „krajówce” mieliśmy okazję do nocnej jazdy na orientację. Również z tego zadania wybrnęliśmy obronną ręką i około siódmej nad ranem dotarliśmy do Trójmiasta, które powitało nas iście jesienną aurą.

Podczas ośmiu dni jazdy po Szwajcarii przejechałem 622,5 kilometra pokonując łącznie 17.027 metrów przewyższeń. Obiecaliśmy sobie wrócić do tego pięknego kraju, lecz za drugim razem odwiedzić zachodnią część tamtejszych Alp czyli szosy dobrze znane z wyścigu Tour de Romandie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem w trzecim tygodnia czerwca 2009 roku będę miał okazję wspinać się pod przełęcze Forclaz, Gran San Bernard, Croix i Simplon oraz do stacji narciarskich Crans-Montana czy Verbier. Ta ostatnia pojawi się miesiąc później na trasie Tour de France 2009.

piątek, 15 sierpnia 2008

Julier & Albula

Niestety jak mieliśmy się przekonać na pogodzie Szwajcarzy znają się znacznie lepiej niż nasi meteorolodzy, bowiem praktycznie się nie mylą. Od rana do południa padało i to wcale nie lekko, więc mogliśmy tylko z nadzieją na przejaśnienia spoglądać w szare niebo. Tuż przed południem przestało padać, choć nadal było pochmurnie i zimno – skromne 12 stopnie. Mimo to ruszyliśmy na nasz najdłuższy rowerowy wypad poza rajdem Alpenbrevet. Czekało na nas 100 kilometrów górskiej trasy z przejazdami przez przełęcze: Julier (2284 m. n.p.m.) oraz Albula (2321 m. n.p.m.). Do tego ta niepewna pogoda. Na początek lekkie 11 kilometrów na płaskowyżu z niewielką górka między Celeriną a Sankt-Moritz, wolną jazdą przez słynny kurort pełen turystów oraz dalej po płaskim terenie do miejscowości Silvaplana.

Tu zaczyna się podjazd pod Julierpass, która od południa prezentuje się dość skromnie. Całe wzniesienie ma 7,3 kilometra przy średnim nachyleniu 6,7 % i przewyższeniu 469 metrów. Niemniej moim skromnym zdaniem jest ono cięższe niż oddają to suche dane. Wpływ na to ma zapewne ostry początek czyli stromizna blisko 12 % na pierwszy 550 metrach, który przejechany ze zbyt dużym entuzjazmem może nieco „podciąć” nogi czy „ukłuć” w płuca. Do tego w górnej części tzn. na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. droga prowadzi przez odsłonięty teren gdzie jazdę utrudniał nam silny wiatr. Wspinaczka zajęła mi nieco ponad 27 minut przy średniej prędkości 16,1 km/h i VAM 1032 metrów. Na górze było ledwie 7 stopni, więc warto było się schronić sklepie z pamiątkami.

Po obowiązkowym rytuale fotograficznym czekał nas blisko 36-kilometrowy zjazd do Tiefencastel na wysokość ledwie 836 metrów n.p.m. Tylko przez pierwsze kilka kilometrów typowo alpejski, zaś przez kolejnych trzydzieści przecinany płaskim terenem. Musieliśmy za to uważać w paru miejscach na odcinki szutru trafiwszy akurat na roboty drogowe. Miłym akcentem na koniec tego zjazd były dwa kilometry, na których bez trudu można było się „rozbujać” do 70 km/h. Po zjeździe, stojąc na rondzie przed Tiefencastel mieliśmy w nogach blisko 55 kilometrów, lecz najtrudniejsze „odcinki specjalne” dopiero przed nami. Temperatura 15 stopni i pochmurne, acz dość jasne niebo skłaniały nas do ostrożnego optymizmu przed drugą częścią piątkowego etapu.

Pierwsze 14 kilometrów to ledwie wstęp do właściwej części podjazdu, albowiem na tym odcinku trzeba pokonać różnice wzniesień zaledwie 300 metrów. Jechaliśmy zgodnie ze średnią prędkością ponad 20 km/h mijając po drodze Suravę i Filisur. Niestety w miarę pokonywania kolejnych kilometrów chmury nad nami ciemniały. Zaczęło zrazu kropić, następnie padać, zaś na dwukilometrowym stromym odcinku przed Bergun po mżawce nie było już śladu i z nieba lało jak z cebra. Postanowiliśmy zatrzymać się w Bergun i jakoś przeczekać to załamanie pogody. Do naszej bazy po drugiej stronie przełęczy Albula brakowało nam niespełna 30 kilometrów. Pora dnia była wciąż dość wczesna - dochodził kwadrans po piętnastej - czyli mieliśmy jeszcze spory zapas czasu przed wieczorem. Weszliśmy do jednego z hoteli na głównym placu miasta. Zostawiwszy rowery w holu, zmarznięci i przemoczeni udaliśmy się do restauracji wypić oraz przekąsić coś ciepłego.

Ludzie z obsługi tego gościnnego przybytku patrzyli na nas jak na straceńców. Zamówiona herbata i zupa grzybowa smakowały mi oczywiście bardziej niż zwykle. Tymczasem nawałnica za oknem nie ustawała. Momentami padał grad, zaś szarość za oknem rozświetlały światła błyskawic. W ogólnym hałasie dało się słyszeć uderzenia piorunów. W tych warunkach dalsza jazda wydawała się czystym szaleństwem. Skoro bowiem w Bergun cały czas lało, a temperatura oscylowała w granicach 10 stopni to cóż lepszego nas mogło czekać blisko 1000 metrów wyżej na przełęczy Albula? Łukasz za namową naszych gospodarzy całkiem rozsądnie postanowił dalszą część drogi przebyć pociągiem czyli wspomnianą przeze mnie trasą Kolei Retyckich. Ja byłem na tyle szalony by choć spróbować dalszej jazdy na rowerze. Pomysł iście wariacki, lecz kierowałem się wówczas sercem i wiarą we własne możliwości niż obiektywną oceną potencjalnych niebezpieczeństw. Dla przykładu nie pomyślałem jak w tych warunkach, zgrabiałymi od zimna i wilgoci rękoma byłbym w stanie zmienić dętkę w razie defektu? Niemniej skoro Łukasz zdecydował się wrócić do Engadin pociągiem to przynajmniej miałem pewność, że już wkrótce będzie cały i zdrowy w naszej bazie.  Tym samym w razie potrzeby wsiądzie w samochód i ściągnie mnie z trasy.

Ostatecznie po 100 minutach postoju, cieplej ubrany i rozgrzany zupą oraz herbatą ruszyłem w dalszą drogę na przełęcz. Cóż udało się, więc mam co z rozrzewnieniem wspominać. Niesamowite przeżycie 57 minut jazdy w strugach deszczu, zaś na ostatnich trzech kilometrach przy deszczu ze śniegiem. W okolicy Predy wyprzedził mnie pociąg z Łukaszem. Od czasu do czasu z naprzeciwka mijały mnie samochody, których kierowcy musieli być nieźle zaskoczeni iż ktoś w tych warunkach gramoli się na górę. Jednak do czasu gdy trzeba było się ciężko pracować wspinając się przez 13,7 kilometra przy średnim nachyleniu 7 % nie czułem szczególnego zimna. Wjechałem na górę ze średnią prędkością 14,4 km/h przy wartości VAM 969 metrów – chyba nieźle jak na te warunki. Na górze stanąłem zrobić sobie autoportret przy tablicy, a następnie chciałem zjechać na drugą stronę ku dolinie Engadin. Do La Punt brakowało tylko 9,5 kilometra z czego półtora kilometra na płaskowyżu i osiem dalszych zjazdu. Szybko jednak przekonałem się o różnicy między mozolną wspinaczką, a szybszą jazdą przy temperaturze 1 stopnia Celsjusza. Po ledwie kilkuset metrach spasowałem przemarznięty zawróciłem do schroniska, które niestety okazało się zamknięte na cztery spusty.

Pozostał mi telefon do przyjaciela i cierpliwe wyczekiwanie na ratunek. Jednym słowem blisko pół godziny dreptania i chuchania. Nieliczni kierowcy przejeżdżający przez przełęcz nie specjalnie przejęci moim losem. No cóż miałem czego chciałem. Na moje szczęście trafiła się w końcu 4-osobowa rodzina uprzejmych Samarytan. Zaprosili mnie do swego samochodu, podali koc i poczęstowali czekoladą. W tym cieplejszym klimacie ludzkiej życzliwości spędziłem kilka minut pozostałych do przyjazdu Łukasza. Jazda samochodem przy minimalnej widoczności oraz mokrym śniegu pod letnimi oponami wymagała od mojego kolegi sporych umiejętności i doświadczenia na zjeździe do La Punt. W dolnej części zjazdu przeszkadzał mu już tylko deszcz. Okazało się, iż śnieg padał m/w od wysokości 2100 metrów, więc w samej dolinie Engadin już go nie było. Wieczorem zwiedziliśmy Samedan, w którym zamieszkaliśmy po porannej ewakuacji z Bever. Wcześniej jednak ciepło zrobiło się nam na sercach widząc sukces naszego kulomiota Tomasza Majewskiego, który zdobył pierwszy dla Polski złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Bernina x 2

W czwartek 14 sierpnia na dzień dobry czekała nas przeprowadzka z Andermatt do Doliny Engadin gdzie na odcinku pomiędzy Sankt-Moritz a La Punt chcieliśmy znaleźć jakąś „spokojną przystań” na ostatnie dwa noclegi podczas tej wyprawy. W tym celu musieliśmy zaraz po śniadaniu wyruszyć w 160-kilometrową podróż samochodem. Z początku kierując się prosto na wschód przez Oberalppass, Disentis, Ilanz, Flims aż do rejonu Tamins i Bonaduz. Następnie wskoczyliśmy na krótki odcinek autostrady do Thusis skąd skręciliśmy na Tiefencastel. Po dojechaniu do tej miejscowości mieliśmy dwie opcje dalszej podróży tzn. mogliśmy wybrać główna drogą przez Julierpass bądź drugorzędną, lecz turystycznie bardziej atrakcyjną przez Albulapass. Ładna tego dnia pogoda zachęciła nas podziwiania pięknych widoków i skręciliśmy w lewo na Albulę.

Po drodze kilka razy zatrzymaliśmy się chcąc zrobić zdjęcia w najciekawszych miejscach m.in. w okolicach pięknego wiaduktu, na którym położone zostały tory Kolei Retyckich. Ta wybudowana pomiędzy 1898 a 1904 rokiem trasa to prawdziwe arcydzieło sztuki inżynieryjnej na odcinku 63 kilometrów między Thusis a Sankt-Moritz znajduje się aż 55 mostów i 39 tuneli, w tym najdłuższy z nich blisko 6-kilometrowy pomiędzy wioskami Preda i Spinas położony pod samą przełęczą na wysokości około 1800 metrów n.p.m. Podczas podjeżdżania na przełęcz zażyliśmy też trochę miejscowego folkloru, albowiem w pewnym momencie naszą jazdę znacznie spowolnił korowód dorożek, z których turyści mający więcej wolnego czasu mogli podziwiać uroki tych okolic. Wczesnym popołudniem zjechaliśmy do Samedan i zaczęliśmy rozglądać się za jakimś lokum. Tym razem akurat trafiliśmy kiepsko bo na schronisko młodzieżowe w Bever gdzie cena była wysoka jak na standard oferowanych warunków mieszkaniowych. Niemniej nie było czas szukać dłużej i lepiej bowiem na popołudnie zaplanowaliśmy sobie ponad 80-kilometrowy rajd rowerowy na trasie Engadin – Poschiavo z dwukrotnym przejazdem przez przełęcz Bernina (2328 m. n.p.m.).

Wyruszyliśmy przed piętnastą. Na początek czekał nas płaski odcinek do Samedan, a następnie skręt na południe w kierunku Pontresiny. W okolicach tej miejscowości rozpoczyna się północny podjazd pod Berninę. Od razu trzeba powiedzieć, że jest on bardzo łatwy jak na warunki alpejskie. Według odczytu z mojego licznika miał on 15,5 kilometra przy średnim nachyleniu 3,5 % i przewyższeniu ledwie 537 metrów. W zasadzie tylko w końcówce „trzyma” on przez jakieś dwa kilometry sięgając w pewnym momencie poziomu 10 %. Z tej przyczyny postanowiłem potraktować go ulgowo i zaoszczędzić siły na jego sroższe południowe oblicze. Dlatego też nie zrobiłem sobie tradycyjnej górskiej czasówki. Półgodzinny zjazd do Poschiavo gdzie czuć już było klimat pobliskiej Italii był czystą przyjemnością. Gdyby nie szalejące z naprzeciwka motory i czterokołowe maszyny w typie Ferrari czy Lamborghini można by popuścić wodzę swej fantazji, a tak dbając bardziej o swe zdrowie niż wrażenia rozpędziłem się tylko do 67 km/h. Po zjeździe zatrzymaliśmy przez kwadrans na rynku w Poschiavo skąd do włoskiej granicy w Campocologno brakowało już tylko 15 kilometrów. Zresztą szczerze powiedziawszy w trakcie zjazdu z Berniny byliśmy w pewnym momencie nawet bliżej Włoch, albowiem jakieś trzy kilometry od szczytu mija się posterunek celny la Motta położony na wysokości 2052 m. n.p.m. skąd do granicy między obu państwami na Forcola di Livigno są zaledwie cztery kilometry.

Południowa strona Berniny była naszym „głównym daniem” tego popołudnia. Nie ukrywam, że to podjazd w moim typie tzn. przynajmniej wtedy gdy jestem w formie i mych sił na nadwątliły jakieś wcześniejsze wzniesienia. Bardzo trudny podjazd przez blisko 15 kilometrów trzymający na poziomie 8 – 9 %, za wyjątkiem kilkusetmetrowe odcinka w rejonie la Rosa jakieś 6 kilometrów przed szczytem. Na szczęście nieco łatwiejsze są pierwsze trzy kilometry co pozwala właściwie się rozgrzać i złapać właściwy sobie rytm. Ogółem góra ta liczy sobie 17,6 kilometra przy średnim nachyleniu 7,3 % i max. ponad 11 %. Jej pokonanie w dużej mierze na przełożeniu 39 x 24 zajęło mi 72 minuty z kilkunastoma sekundami przy średniej prędkości 14,7 km/h i VAM 1037 metrów. Na górze postałem jakieś 20 minut rozmawiając z wielopokoleniową niemiecką rodziną. Napotkanych turystów poprosiłem o zrobienia mi zdjęć na tle tablicy po czym z wolna zawróciłem na południe „poszukać” Łukasza. Tym sposobem dodałem do swego „przebiegu” jeszcze 2,5 kilometra zjazdu i tyleż samo podjazdu. Na górze kolejna krótka sesja zdjęciowa, tym razem z Łukaszem w roli głównej i czas na zjazd. Niby bardziej płaski, ale wspomniany stromy odcinek był na tyle prosty i bezpieczny że pozwolił mi się rozpędzić do 79 km/h, zaś mojemu kompanowi na pewno nieźle ponad 80 km/h. Po powrocie do schroniska kierownik tej placówki nie miała dla nas dobrych wiadomości. Na piątek przewidywany był chłód i co gorsza deszcz przez większą część dnia.

środa, 13 sierpnia 2008

Lukmanier

W środę 13 sierpnia wybraliśmy się po raz pierwszy do wspomnianego już przez mnie kantonu Graubunden. Tym razem jeszcze tylko z gościnna wizytą celem podjechania pod przełęcz Lukmanier (1914 m. n.p.m.) znajdującą się na pograniczu tego regiony z „włoskim” kantonem Ticino. Uznaliśmy, że rowerową część naszej wycieczki najlepiej będzie zacząć w Sedrun – miasteczku położonym w odległości 10 kilometrów od Disentis gdzie zaczyna się północny podjazd pod Lukmanier. Dawało to nam bowiem możliwości spokojnej 11-kilometrowej rozgrzewki w terenie opadającym na tym odcinku o jakieś 260 metrów. Aby dostać się do Sedrun należało najpierw przejechać samochodem 23 kilometry w połowie tej trasy pokonując znaną nam już z poniedziałku przełęcz Oberalp. Podjazd zaczyna się około kilometra za miastem na moście, pod przepływa Ren biorący swój początek w okolicznych górach.

Lukmanier należy do łatwiejszych wzniesień pośród szwajcarskich olbrzymów. Na trasie Tour de Suisse przejeżdżany był w tym roku już po raz 33, zaś na liście jego zdobywców jest m.in. nasz Zenon Jaskuła – pierwszy na linii górskiej premii w pamiętnym sezonie 1993. Zdecydowanie najtrudniejszy odcinek tego podjazdu czekał nas na samym jego początku. Poprzecinane licznymi tunelami pierwsze trzy kilometry mają średnie nachylenie rzędu 7,6 % w trzech punktach dochodząc do poziomu 10 %. Później jest już znacznie łatwiej. Nie brak nawet dłuższych odcinków „falsopiano”, zaś najdłuższy z trzech nieco stromych odcinków ten z okolic Sogn Gions liczy sobie tylko 700 metrów.

Ciekawostką tego wzniesienia jest fakt, iż droga swój najwyższy punkt czyli poziom 1972 metrów n.p.m. osiąga w jednym z licznych tuneli, skąd do samej przełęczy prowadzi nieco ponad kilometrowy zjazd. Wynika z tego, iż w razie forsowania Lukmanier od północy walka o punkty do klasyfikacji górskiej TdS rozgrywa się w tym miejscu w nad wyraz szybkim tempie. Relatywnie szybki też mój wjazd pod ta górę. Potrzebowałem na to 52 minut i 16 sekund co dało średnią 19,6 km/h. Od źródeł Renu do kulminacji podjazdu we wspomnianym tunelu było zaś 17 kilometrów przy bardzo umiarkowanym średnim nachyleniu 5,5 %. Dlatego pomimo wysokiej średniej prędkości wartość VAM była co najwyżej umiarkowana tzn. na poziomie 997 metrów co potwierdza teorię, iż najszybciej owych metrów przybywa tam gdzie się wolniej jeździ czyli na podjazdach stromych.

Zjazd z Lukmanier choć prosty technicznie nie należał do przyjemnych z uwagi na silny wiatr oraz miejscami jazdę po płytach zamiast asfaltu oraz w półmroku licznych tuneli. Wszystkie te czynniki sprawiały, że nie czułem się na nim zbyt bezpiecznie, stąd maksymalnie popuściłem hamulce do 65 km/h. Po powrocie Disentis pozostał nam jeszcze do przerobienia odcinek delikatnego podjazdu do Sedrun gdzie przystanęliśmy nieco dłużej na spożywczych zakupach. W miasteczku tym Łukasz natknął się na naszego rodaka ze Śląska, który zwierzył się nam iż ostatnie trzy lata spędził w tym rejonie przy budowie tunelu kolejowego, który ma wkrótce połączyć oddalone od siebie o 57 kilometrów miasta Erstfeld (na północy) i Bodio (na południu). Pracę nad tym gigantycznym tunelem rozpoczęto w 1999 roku, zaś ich finał przewidziano na rok 2015!