piątek, 20 lipca 2007

Dramatyczny powrót

Zgodnie z przedwyjazdowym planem pozostałe dni naszej wyprawy miały wyglądać następująco. Czwartek przejazd do Montpellier i obejrzenie "profich" w akcji na mecie dwunastego etapu Tour de France plus połączenie się z kolegami z Eurosportu w trakcie relacji i komentarz z miejsca wydarzeń. Piątek wspinaczka pod Mont Ventoux od strony Bedoin. Później jeszcze wizyta u przyjaciół Piotra mieszkających nieopodal Grenoble i przejażdżka po wzniesieniach Masywu Chartreuse czyli w regionie znanym do niedawna z wyścigu Classique des Alpes. W końcu począwszy od sobotniego popołudnia odwrót do Polski. Niemniej będąc świadomi naszych poważnych problemów z samochodem, acz wciąż nie pozbawieni cienia optymizmu wprowadziliśmy do tego "programu" pewne korekty. Postanowiliśmy wyruszyć w nocy ze środy na czwartek by korzystając z umiarkowanej temperatury przejechać od razu blisko 450-kilometrowy odcinek do Crillon-le-Brave naszej bazy wypadowej pod Mont Ventoux. Z kolei w nocy z czwartku na piątek na podobnej zasadzie przedostać się z Crillon-le-Brave do Saint-Pierre-de-Chartreuse pokonując kolejne 250 kilometrów. W tym regionie chcieliśmy zrobić sobie około 70-kilometrową przejażdżkę z 18-kilometrowym podjazdem pod Col de Porte (1326 m. n.p.m.).

Niestety okazało się, że nasze plany były placem na wodzie pisane. Wyruszyliśmy z L'Alpage w czwartek tuż po północy i jadąc przez Tarascon-sur-Ariege, Foix, Pamiers, Mirepoix i Fanjeux udało nam się dotrzeć do okolic Montreal zanim samochód odmówił posłuszeństwa i przyszło mi w środku nocy szukać wody w jakimś anonimowym miasteczku. Nad ranem udało nam się dotrzeć do Carcassonne gdzie niestety nie mieliśmy czasu zwiedzać średniowiecznych zabytków tego miasta będącego swego czasu jednym z centrów ruchu religijnego Katarów. Cały dzień spędziliśmy na rozmyślaniach i telefonach do kraju szukając sposobów na wyjście z "bagna", w którym się znaleźliśmy. Natychmiastowa naprawa samochodu na miejscu okazała się nierealna. Początkowo zastanawialiśmy się nad szansą powrotu z samochodem. Kolega z Trójmiasta Piotrek Zakrzewski zobowiązał się nawet zorganizować weekendową ekipę ratunkową, lecz wkrótce uznaliśmy, iż hol przez ponad 2200 kilometrów jest opcją ostateczną. Z kolei Czarek Fabijański dał nam kilka namiarów na "laweciarzy". Koszt takiej usługi był jeszcze z trudem bo z trudem do przełknięcia tzn. niespełna 4.000 PLN, lecz żaden z naszych rozmówców nie miał gotowego zmiennika do udania się w tak długą wyprawę. Ostatecznie pod koniec dnia Piotr nie bez oporów postanowił "porzucić" samochód we Francji. Wstępnie ustaliliśmy, iż spróbujemy wrócić autokarem z Tuluzy, który miał przejeżdżać przez Carcassonne po godzinie siódmej rano. Jadąc dalej przez Niceę, Włochy, Austrię i Kraków po upływie półtorej doby kończy on swój kurs w Warszawie. Gdyby zaś autokar okazał się być przepełniony to w rezerwie mieliśmy jeszcze pociąg do Lyonu po godzinie ósmej. Noc spędziliśmy w hoteliku położonym tuż obok pięknego średniowiecznego zamku, którego okazałe mury dorównują tym z hiszpańskiej Avilii znanej wszystkim kibicom śledzącym co roku wydarzenia na Vuelcie.

Nad ranem w piątek zmiana planów. Jedziemy samochodem przynajmniej do Narbonne. Tam w oddziale Europcaru za "bajońską" jak na polską kieszeń sumę wypożyczamy jakieś Renault na przejazd do Lyonu gdzie z kolei czeka na nas miła niespodzianka. Nasz wspólny kolega Konrad Kucharski załatwił nam kontakt do polskiego przedsiębiorcy rodem z Mazowsza, który planował sprowadzenie samochodu z Francji do Polski. Tym sposobem znaleźliśmy kolejny środek transportu już do samego Pruszkowa dokąd nie bez paru dalszych przygód dotarliśmy wyczerpani około południa w sobotę. Piotr odwiózł jeszcze Volvo na miejsce przeznaczenia. Ja zaś pojechałem na dworzec Warszawa Zachodnia skąd po dalszych pięciu godzinach podróży dotarłem do Sopotu. Tak zakończyła się nasza pełna przygód i problemów "podróż życia" podczas, której przemierzyliśmy szlak grubo ponad 5000 kilometrów. Na rowerze przejechałem w tym czasie 827 kilometrów zaliczając po drodze siedemnaście poważnych podjazdów, z czego czternaście w Pirenejach. Przy okazji pobiłem swój prywatny rekord "górskich wycieczek" pokonując w sumie 18.690 metrów przewyższenia. Za rok nie może być gorzej, ale plany zaczną się krystalizować dopiero po 25-tym października gdy tylko organizatorzy Tour de France ogłoszą trasę kolejnego L'Etape.

W tym miejscu kończę swe przydługie wspomnienia z wakacji. Jednocześnie dziękuję wszystkim znajomym, kolegom i przyjaciołom dzięki którym pomimo wynikłych przeszkód mogę uznać opisana wyżej wyprawę za udaną. Po kolei więc: Czarkowi Fabijańskiemu za przygotowanie sprzętu, Państwu Bogdziewiczom za pomoc w wyrobieniu licencji niezbędnej do startu w L'Etape du Tour, Kolegom z ronda Osowa-Castorama za "naciąganie" mnie na wiosnę co wydatnie ułatwiło mi przygotowanie odpowiedniej formy do letnich wyzwań. Konradowi Kucharskiemu za kontakt w postaci "koła ratunkowego" oraz Piotrowi Zakrzewskiemu za gotowość do rzucenia się nam na pomoc pomimo dzielącego nas dystansu. W końcu Alainowi Mompert za pomoc w zamówieniu zdjęć z firmy maindru-photo będących wspaniałą pamiątką z udziału w L'Etape du Tour. Przede wszystkim jednak szczególne podziękowania należą się oczywiście samemu Piotrowi memu wypróbowanemu wspólnikowi w tego rodzaju przedsięwzięciach bez którego zaangażowania ta śmiała wyprawa jak i szczęśliwy z niej powrót byłby niemożliwy.

środa, 18 lipca 2007

Plateau de Beille & Marmare

Zgodnie z planem środa 18 lipca miała być naszym ostatnim dniem jazdy po Pirenejach. Przy kolacji we wtorek Allan zaproponował, że zabierze się z nami i pokaże nam swoje ulubione trasy treningowe. Jedna górska kandydatura była poza dyskusją czyli Plateau de Beille. Podjazd, który w tym roku miał być obecny na trasie Tour de France już po raz czwarty począwszy od swego debiutu w 1998 roku. Co ciekawe jak dotąd wygrywali na nim zawsze późniejsi triumfatorzy całej "Wielkiej Pętli" czyli Marco Pantani w 1998 czy Lance Armstrong w 2002 i 2004 roku. Nie inaczej było i tym razem jako, że cztery dni po naszym rekonesansie na tej górze cieszył się ze zwycięstwa Alberto Contador. Można więc powiedzieć, że jest to swego rodzaju góra-wyrocznia. Jedynym minusem takiego planu była konieczność przejechania przeszło 15 kilometrów po wspomnianej już przeze mnie "krajówce" N-20. Tym razem jednak w dół czyli w kierunku odwrotnym niż do Andory po to by dotrzeć do miejscowości Les Cabannes, w której zaczyna się ów bardzo wymagający blisko 16-kilometrowy podjazd na płaskowyż Beille. To naprawdę bardzo trudny podjazd. Suche liczby nie kłamią 15,9 km przy średnim nachyleniu 7,9 %. Śmiało wzniesienie to można nazwać pirenejskim odpowiednikiem L'Alpe d'Huez.

Przyznam, że wdrapanie się na jej wierzchołek poszło nam dość zgrabnie, lecz duża w tym zasługa faktu, iż jechaliśmy tu jeszcze na świeżości. Zupełnie inna sytuacja może tu mieć miejsce jeśli kiedyś na tej górze przyszłoby nam zakończyć którąś z edycji L'Etape du Tour. Podjazd ten w zasadzie od samego początku jest dość konkretny i przez pierwsze 12 kilometrów w zasadzie cały czas "trzyma" na poziomie od 7 do 10 %. Chwilę oddechu można złapać na krótkim płaskim odcinku cztery kilometry przed szczytem, a poza tym jeszcze ostatnie dwa kilometry są nieco lżejszy bo na poziomie 6 %. W zasadzie każdy z nas wspinał się pod nią własnym tempem, bowiem rozbiliśmy się już na pierwszym kilometrze wzniesienia. Udało mi się wjechać w czasie 1 godzina 10 minut i 40 sekund czyli przy przeciętnej około 13,58 km/h. Allan okazał się twardym zawodnikiem i na szczyt wjechał w czasie dwie i pół minuty gorszym. W sumie dobry "występ" naszego gospodarza nie powinien mnie dziwić. Jakkolwiek starszy jest od nas o dobrą dekadę to w przeszłości trenował triatlon, wciąż prowadzi aktywny tryb życia, a poza tym jeszcze mieszkając w okolicy znał już ten podjazd od podszewki. Piotr zaczął podjazd najspokojniej jakby obawiając się o swe siły po wypadku sprzed dwóch dni. Niemniej "pirenejskie szlify" nie wyssały z niego zbyt wielu sił witalnych jako, że na górę wjechał 3 minuty i 40 sekund po mnie czyli na dobrą sprawę tylko minutę po Allanie. Co godne zauważenia mimo, że byliśmy na tej górze cztery doby przed etapem Tour de France to na poboczu drogi już w środę stało co najmniej kilkanaście camperów. Kibice francuscy, ale i liczna rzesza niemieckich fanów ekipy T-Mobile w oczekiwaniu na swych idoli postanowiła się zatrzymać w tych stronach na blisko tygodniowy piknik!

Po zjeździe do Les Cabannes koledzy musieli na mnie nieco poczekać. Od tego miejsca Allan postanowił pokazać nam trasę idealna wręcz na spokojny, acz wymagający trening górski. W tym celu trzeba się było przejechać nad wspomnianą szosą N-20 do miejscowości Verdun. Z niej zaś wyrastał początkowo bardzo stromy, a następnie bardzo kręty i wąski 4-kilometrowy podjazd o przewyższeniu ponad 300 metrów. Po dojechaniu do rozdroże skierowaliśmy się w prawo by lokalnymi drogami po pofałdowanym terenie mijając senne wioski Caychax i Lordat dotrzeć do Bestiac. Tu czyli w okolicy widocznej na załączonym profilu wioski Cauussou zaczynał się w teorii dość łatwy bo niespełna 12-kilometrowy podjazd pod Col du Marmare (1361 m. n.p.m.) o średnim nachyleniu 4,3 %. Wiodła ona urokliwą i kręta drogą zwaną Corniches. Jednak przy wysokiej temperaturze i szorstkiej nawierzchni pokonywanie kolejnych kilometrów tego wzniesienia wcale nie szło nam jak z płatka. Ot po prostu jechaliśmy zgodnie i dość sprawnie co jakiś czas zmieniając się na prowadzeniu w średnim tempie około 20 km/h.

Po minięciu tej przełęczy wystarczyło już tylko skręcić w prawo by po kolejnych 2 kilometrach niezbyt wymagającego podjazdu dojechać do Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) od przeciwnej strony niż zdarzyło mi się to uczynić poprzedniego wieczora. Stąd zaś czekał nas już tylko dobrze mi znany 8-kilometrowy zjazd L'Alpage. Jakoś nikt z nas nie miał już ochoty odbić w trakcie tego zjazdu na podjazd pod Port de Paillheres czy też zjechać do samego Ax-les-Thermes i z tej właśnie miejscowości wybrać się na "podbój" kolejnego płaskowyżu czyli Plateau de Bonascre alias Ax-3-Domaines. Mieliśmy jednak prawo być zmęczeni tego dnia zrobiliśmy bowiem blisko 92 kilometry przy łącznym przewyższeniu 2335 metrów. Poza tym "rozgrzeszyliśmy się" z Piotrem z naszego lenistwa tą myślą, iż trzeba mieć na przyszłość jeszcze jakieś dobre powody by wrócić w Pireneje.

wtorek, 17 lipca 2007

Envalira & Chioula

Po wyczerpującym poniedziałku wtorkowe przedpołudnie postanowiliśmy przeznaczyć na spacer po Ax-les-Thermes i bliższe poznanie tej miejscowości słynącej z najgorętszych wód leczniczych w całych Pirenejach. Zeszliśmy do miasta pospacerować po starówce. Na rynku trwał akurat kilkugodzinny jarmark. Piotr odwiedził też lekarza by uzyskać fachową poradę co do charakteru swych wyścigowych obrażeń i sposobu ich leczenia. Tego dnia mój kolega postanowił sobie odpocząć od roweru. Korzystając z uprzejmości marokańskiego kierowcy pół-ciężarówki pojechał autostopem na turystyczną wycieczkę do Foix. Ja znajdując się szczęśliwie w pełni zdrowia i mając świadomość, że to nasz przedostatni dzień w Pirenejach postanowiłem nie próżnować. Na popołudnie wyznaczyłem sobie randkę z "jej wysokością". Mam tu na myśli Port d'Envalira czyli przełęcz wznosząca się na wysokość 2407 metrów n.p.m. - najwyższą "kolarską górę" w całym łańcuchu górskim Pirenejów.

Nie sądzę by można było o niej powiedzieć najtrudniejsza, lecz sama długość tego podjazdu jak i przewyższenie muszą na każdym śmiałku robić wrażenie. Od ronda w centrum Ax-les-Thermes do wierzchołka położonego przeszło 5 kilometrów w głąb terytorium Andory było dokładnie 35,35 kilometra z różnicą wzniesień blisko 1690 metrów. Już z samych tych suchych danych widać, że nie jest to podjazd szczególnie stromy - średnie nachylenie wynosi na nim 4,8 %. Prawdziwy "łagodny olbrzym", lecz sam dystans sprawia, że podjeżdżając ma się wrażenie nieskończoności owej wspinaczki. Pierwsza 18-kilometrowa połowa podjazdu do miejscowości L'Hospitalet-pres-l'Andorre (1430 m. n.p.m.) jest dość luźna. Nachylenie kolejnych kilometrów waha się między 3 a 5,5 %, więc jako że czułem się tego dnia bardzo dobrze mogłem kręcić ze średnią prędkością około 20 km/h. Raz jeszcze sprawdziło się przysłowie "co cię nie zabije to cię wzmocni" przez co dzień po L'Etape du Tour nie robił na mnie większego wrażenia tego rodzaju podjazd.

Przystopował mnie dopiero odrobinę znacznie trudniejszy kilkusetmetrowy odcinek za samym L'Hospitalet gdzie moje tempo spadło do około 15 km/h. Niemniej kolejne kilometry aż do rozjazdu na przełęcz Puymorens pięły się pod górę przy średnim nachyleniu od 4 do 6 % co pozwalało mi na zachowania dobrego rytmu. Po około 30 kilometrach wzniesienia przekroczyłem w końcu granicę Księstwa Andory w miejscu znanym jako Pas de la Casa (2091 m. n.p.m.) i pojechałem nie niepokojony przez celników dalej podczas gdy samochody stały w niezłym korku w obie strony. Byłem zresztą swego rodzaju "białym krukiem" na tej drodze gdyż cykliści należą tu rzadkości. Niestety jest to w końcu droga krajowa N-20 i zarazem jedyny szlak z Francji do Andory przez co trzeba się na niej liczyć z ciągłą asystą samochodów, w tym również ciężarówek. Ostatnie kilometry miały już średnie nachylenie rzędu 6,5 czy 7 % z niektórymi serpentynami na poziomie 8 % co przy momentami przeciwnym wietrze potrafiło mnie już "przytrzymać" do prędkości 14 km/h. Ostatecznie dojechałem na szczyt w czasie 1h 49:40 (przeciętna 19,34 km/h) czyli grubo poniżej bariery dwóch godzin, której złamanie postawiłem sobie za punkt honoru. Na górze udało mi się złapać jakiegoś człowieka stojącego na parkingu, który strzelił mi dwie fotki, po czym pojechałem jeszcze kilkaset metrów w stronę centrum Księstwa.

Co ciekawe na przełęczy pasło się niemałe stadko koni jakby nie zrażone wysokością i związaną z tym skąpą roślinnością. Na samej przełęczy były też ni mniej ni więcej dwie stacje benzynowe z charakterystycznymi dla tego wolnocłowego państewka cenami paliwa na poziomie o 30% niższym od francuskich. Niżej w okolicy Pas de la Casa pierwsze miasteczko po stronie andorskiej robiło wrażenie jednego wielkiego hipermarketu. Sam zjazd byłby czystą przyjemnością gdyby nie wiatr i ledwie umiarkowana temperatura na pierwszych kilometrach czy też ruch samochodowy na całej długości drogi. W każdym razie droga jest szeroka i raczej dobrej jakości z łagodnymi wirażami. Przy zamkniętym ruchu drogowym byłoby się gdzie rozpędzić, przy czym na niektórych odcinkach trzeba by sobie pomoc w nabraniu szybkości pedałując. Do Ax-les-Thermes zjechałem już po godzinie 19:30, lecz nie zamierzałem poprzestawać na czekającym nie dwukilometrowym podjeździe do L'Alpage.

Droga wiodąca do naszej bazy była bowiem zarazem początkiem dwóch podjazdów tzn. 10-kilometrowego pod Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) i 18-kilometrowego pod Port-de-Pailheres (2001 m. n.p.m.). Decyzję który z nich wybrać należało podjąć po pokonaniu około 3,5 kilometrów wzniesienia. Zważywszy, że zbliżała się już godzina 20:00, nie chcąc wracać w ciemnościach nie miałem wielkiego wyboru i na rozdrożu musiałem skręcić w lewo ku górze Signal de Chioula. Podjazd ten jakkolwiek z pewnością stanowił mniejsze wyzwanie niż Paillheres nie należy z pewnością do łatwych. Niemal przez całe 10 kilometrów średnie nachylenie kolejnych kilometrów waha się między 6 a 9 % (przy średniej całego wzniesienia około 7 %), zaś niespełna dwa kilometry przed szczytem jest też bardziej "trzymający" kilkusetmetrowy odcinek o stromiźnie 12 %. Na tą przełęcz dojechałem w czasie równo 40 minut co jak policzyłem dało mi średnią około 15,4 km/h.

Było już niemal szaro, lecz na szczęście i tu nie zabrakło turystów a dokładnie rzecz ujmując pewnej starszej pani z wnukami dzięki czemu mogłem się uwiecznić pod kolejną tablicą. Z przełęczy pozostawało mi już tylko zjechać około 8,5 kilometra wprost do L'Alpage. Tego dnia przejechałem w sumie 92 kilometry pokonując łączne przewyższenie 2330 metrów. Piotr wrócił z Foix niedługo przede mną i opowiedział mi co nieco o zaletach tego miasta jak i specyfice jazdy francuskim autostopem. Okazało się, że aby przejechać powrotne 45 kilometrów musiał skorzystać z pomocy aż trzech kierowców: praktykującej katoliczki, wolontariusza zaangażowanego w L'Etape oraz małżeństwa hippisów. Typowi przedstawiciele francuskiej klasy średniej jakoś nie byli zainteresowani w udzieleniu pomocy bliźniemu.

poniedziałek, 16 lipca 2007

L'Etape du Tour - cz. II

Wzniesienie to zaczynało się tuż za miejscowością Mauleon-Barousse, która powitała uczestników L'Etape du Tour odświętnie i kolorowo. Podjazd ten został odczarowany przez kolarzy zawodowych dopiero w ubiegłym roku podczas czerwcowego wyścigu Route du Sud i co godne podkreślenia górską czasówkę z metą na tej przełęczy wygrał wówczas nasz Przemysław Niemiec. Pierwsza 7,5-kilometrowa część podjazdu okazała się stosunkowo łatwa o średnim nachyleniu zaledwie 3,2 %. Tempo naszej jazdy było jednak na tyle wysokie, że już w tym miejscu moja grupka rozsypała się i znalazłem się na jej czele w towarzystwie trzech najmocniejszych kompanów. Zabawa skończyła się w punkcie zwanym Granges de Crouhens gdzie po minięciu mostku na rzeczce Ourse de Ferrere gdzie po skręcie w lewo od razu trzeba się było zderzyć ze stromą ścianą o nachyleniu co najmniej 10%. Stąd już każdy z nas jechał własnym tempem. Ja przepychając najlżejsze ze swych przełożeń czyli 39 (duża) x 27 (mała) starałem się nie tracić kontaktu ze swoimi "sąsiadami". Wszyscy mieliśmy mniejsze i większe kryzysy walcząc o utrzymanie swojego rytmu jazdy.

Nic dziwnego bowiem byliśmy już po 150 kilometrach jazdy, a tu tymczasem przyszedł czas na zmierzenie się z 7,5-kilometrowym odcinkiem o średnim nachyleniu pomiędzy 8 a 11 % i z maksymalną stromizną 14%. Podjazd prowadził drogą średniej jakości, zaś temperatura była już wysoka gdy na jednym z wiraży zauważyłem sporą warstwę smoły. Przyszło mi na myśl, że jadąc zbyt wolno można by się z tym miejscu przykleić do tej mocno łatanej szosy. Zmęczenie narasta z każdym kilometrem, a tu tymczasem wyprzedza mnie przeszło 50-letni Francuz narzekając, że po raz ostatni w życiu tak się katuje w tej imprezie. Mój Boże pozazdrościć tylko takiej kondycji w tym wieku. Męki skończyły się około 3 kilometry przed szczytem w miejscu gdzie szosa została przekuta między skałami. Ostatni odcinek podjazdu poprowadzony wśród wysokogórskich łąk również nie należał do łatwych, lecz świadomość bliskości przełęczy dodawała tylko sił. Na szczycie po raz drugi zatrzymałem się na bufecie zrobić zapasy, które miały mi wystarczyć na ostatnie 37 kilometrów trasy.

Początek zjazdu czyli pierwsze 5,5 kilometra do wioski Bourg-d'Oueil wiodło po nowiutkiej, lecz bardzo wąskiej drodze. Poza tym nie było tam żadnych barierek oddzielających pobocze drogi od stromego stoku po naszej prawej ręce. Na szczęście nie była to przepaść. Niemniej w zjeżdżaniu, w tym przede wszystkim składaniu się w zakręty przeszkadzał porywisty wiatr. Środkowa 6-kilometrowa faza zjazdu wiodąca przez Mayregne aż do wioski Saint Paul-d'Oueil była znacznie bardziej płaska przez co trzeba tu było nieco "pokręcić". W końcu ostatnie 3 kilometry tego długiego zjazdu znów było bardzo strome i przez to szybkie. Trzeba było uważać i zadbać o swe bezpieczeństwo. Przyznam, że skończyłem ten zjazd z bolącymi dłońmi i krzyżem. Podobnie jak na zjeździe na Portet-d'Aspet również tutaj prosto ze zjazdu wjeżdżało się na "przeciwstok" w postaci kolejnej przełęczy czyli w tym przypadku wschodniej strony Col de Peyresourde.

Na wzniesienie to wypadaliśmy niespełna kilometr przed miejscowością Saint-Aventin czyli około 10 kilometrów przez wierzchołkiem przełęczy. W praktyce mieliśmy więc do pokonania m/w dwie-trzecie pełnej wersji tego podjazdu, który w swej klasycznej formie zaczyna się w bardzo zasłużonym dla historii Tour de France miasteczku Bagneres-de-Luchon. Ów ostatni podjazd sam w sobie byłby całkiem przyjemny gdyby nie dystans, który wszyscy mieli już w nogach. Ot taki średniak pośród wielkich i sławnych przełęczy. Średnie nachylenie około 6,5 %, najtrudniejszy kilometr na poziomie 8%, lecz nie brakło też krótkich fragmentów na złapanie oddechu. Pozostawało już tylko trzymać swój rytm, modlić się by starczyło paliwa na ostatnie trzy kwadranse męczarni i zerkając na tablice oraz napisy na drodze odliczać ostatnie kilometry wspinaczki. Tu też każdy wokół mnie jechał swoje. Na ostatnim kilometrze pozytywnie zaskoczyła mnie liczba kibiców. Przybyli oni w to miejsce najpewniej aby dopingować swych bliskich, lecz prawdę powiedziawszy zagrzewali każdego do wzmożonego wysiłku, w razie potrzeby "częstowali" wodą, a poza tym niektórzy informowali też nas o zajmowanej pozycji na trasie.

Gdy wjechałem na przełęcz zerknąłem na licznik, który pokazał mi czas jazdy 7 godzin 45 minut z sekundami. Dodam, że przed wyścigiem wyznaczyłem sobie 8 godzin jako orientacyjny czas, w którym powinienem ukończyć całe zawody. Postanowiłem bardziej zaryzykować na tym zjeździe tym bardziej, że nie był on zbyt trudny technicznie. Jednak aby dopiąć swego musiałbym pokonać ostatnie 11,5 kilometra w mniej niż kwadrans. Byłoby to może i realne gdyby do mety pozostawał już tylko cały czas zjazd. Niemniej droga wiodła w dół tylko przez 7,5 kilometra do miejscowości Estarvielle. Ostatnie 4 kilometry wiodły już był w terenie pagórkowatym więc tempo musiało spaść. Znalazłem się w gronie kilku osób, które wyprzedziły mnie na zjeździe. Na ostatnim kilometrze pozostało mi tylko wykrzesać z siebie resztki sił po to by wygrać finisz z tej małej grupki. Ostatecznie jak się okazało linię mety minąłem na 313 miejscu (104. w kategorii wiekowej 30-latków) w czasie 8h 25:09. Biorąc zaś poprawkę na spóźniony start tak mój jak i wielu innych uczestników realnie uzyskałem czas 8h 01:15 (przeciętna 24,872 km/h) co dało mi 325 wynik na trasie.

Moi koledzy dotarli do mety jakieś 15-20 minut przede mną. Daniel, który dłuższy czas jechał w czołowej "setce", lecz zapłacił odwodnieniem za przeoczenie jednego z kluczowych bufetów ostatecznie uzyskał realny czas 7h 43:33 i wynik nr 189. Natomiast Piotr poobijany i oszlifowany był niewiele od niego gorszy finiszując z czasem 7h 46:45 co było 212 wynikiem dnia. Wyścig ukończyło w sumie 4655 spośród około 6500 uczestników. Ostatni zawodnicy dotarli do Loudenvielle przeszło dwanaście i pół godziny po wyruszeniu z Foix. Moim zdaniem właśnie ci "maruderzy" są najbardziej godni podziwu. To oni wycierpieli na trasie najwięcej, siedząc w siodełku od rana do wieczora i pokonując najtrudniejsze fragmenty podjazdów w tempie piechura, zaś czasami pewnie idąc z rowerem. Z reporterskiego obowiązku dodam, że wyścig wygrał francuski ex-profesjonał Nicolas Fritsch. Ten sam, który przed pięcioma laty minimalnie przegrał rywalizację z naszym Piotrem Wadeckim o drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Tour de Suisse. Pokonał on blisko dwustukilometrową trasę o łącznym przewyższeniu 4380 metrów w czasie 6h 21:19 i o ponad jedenaście minut wyprzedził swych rodaków Philippe Argans i Michela Roux. Dla porównania tydzień później podczas wielkiego Tour de France Kazach Aleksander Winokurow - wspomagany czerwonymi krwinkami obcego pochodzenia - ten sam etap przejechał w czasie 5h 34:28.

Tuż po przekroczeniu linii mety trzeba było się rozstać się z "wypożyczonym" przy akredytacji chipem do pomiaru czasu, ale w zamian każdy z nas otrzymywał od wolontariusza pamiątkowy medal świadczący o ukończeniu tegorocznej edycji tego wyścigu. Chwilę później opłacało się wykorzystać otrzymane we Foix kupony i "nabyć" za nie w bufecie "małe co nieco" do picia i jedzenia. Odszukałem też za metą skrajnie wyczerpanego Daniela, który dochodził do siebie w towarzystwie swojej rodzinki. Mój imiennik był wyraźnie zawiedziony swym wynikiem. Za błąd taktyczny czy też chwilę nieuwagi na jednym z bufetów zapłacił odwodnieniem. Stracił przez to jakieś 10-15 minut i zarazem szansę na wywalczenie miejsca w pierwszej "100", które było z pewnością w zasięgu "orlika" z Kaszub. Odpocząłem sobie trawce i w cieniu drzewa jakieś pół godzinki i po godzinie 16-tej postanowiłem się wycofać z zatłoczonej mety na miejsce naszej zbiórki wyznaczone przez naszego gospodarza Allana i dwójkę jego przyjaciół.

Trzeba było jeszcze przejechać dalsze 10 kilometrów przez Adervielle i Avajan do miejscowości Borderes-Louron. Po przyjechaniu na miejsce gdzie zaparkowane były "nasze" samochody miałem aż nadto czasu by odpocząć, wziąć prysznic w pobliskim hoteliku, przebrać się, zapakować rower do samochodu i w końcu podzielić się wrażeniami z wyścigu z naszymi kierowcami. Kolejni zawodnicy z naszego "zaciągu" spływali na to miejsce nieśpiesznie tak, iż w drogę powrotną mogliśmy wyruszyć dopiero grubo po godzinie 19-tej. Powrót zajął nam przeszło trzy godziny poniekąd z tego powodu, iż musieliśmy w pewnym momencie zjechać z naszego szlaku aby zabrać z drogi Brytyjkę, która wycofała się na trasie wyścigu. Ostatecznie dotarliśmy do L'Alpage około godziny 23:00. Czekała nas jeszcze kolacja przygotowana przez Allana, która co chyba nie trzeba dodawać smakowała nam bardzo po tak wzmożonym wysiłku. Atmosfera przy naszym brytyjsko-polskim stole była wesoła, bowiem prawie wszyscy ukończyliśmy tą jedną z najtrudniejszych imprez dla kolarskich amatorów. Dodam tylko nie bez satysfakcji, że to my przybysze z kraju nad Wisłą byliśmy królami podwórka. Obaj z Piotrem uzyskaliśmy bowiem czasy lepsze od naszych kolegów z Anglii i Szkocji.

L'Etape du Tour - cz. I

Jak się okazało Alan nie był jedynym Anglikiem w tym rejonie oferującym tego rodzaju usługę. Następnego dnia rano w drodze do Foix zatrzymaliśmy się na kilka minut w Les Cabannes gdzie dołączyły do nas dwie dalsze furgonetki prowadzone przez kolegę i koleżankę Alana. Tym samym udaliśmy się do Foix w sile przeszło dwudziestu śmiałków płci obojga. Start wyścigu zaplanowany został na godzinę 7:00. Dlatego zbudzić trzeba się było tuż po 4:00. Z L'Alpage musieliśmy bowiem wyruszyć około 5:00 po to by do obrzeży Foix spokojnie dojechać na m/w 6:00. Stamtąd zaś już na rowerach dostaliśmy się do centrum miasta na miejsce startu. Otwarcie stref startowych zostało przewidziane na czas między 5:00 a 6:30. Spóźniwszy się można byłoby stanąć jedynie na końcu długiego ogonka wszystkich uczestników. Daniel, który zatrzymał się we Foix był na starcie wcześniej od nas. Umożliwiło mu to zajęcie jednego z lepszych miejsc w naszej trzeciej strefie i w efekcie start tylko dwie minuty po pierwszych uczestnikach. My stanęliśmy zaś gdzieś w środku naszej zony przez co mogliśmy wystartować około czterech minut po wystrzale startera. Pierwsze szeregi tradycyjnie zarezerwowane są dla faworytów wyścigu takich jak choćby późniejszy zwycięzca i ex-profesjonał Nicolas Fritsch czy VIP-owie śród nich w tym roku m.in. dawne sławy zawodowego peletonu Greg Lemond i Abraham Olano.

Wszystkich nas nieco zziębniętych na starcie czekała już wkrótce 199-kilometrowa próba sił i charakteru na pirenejskim szlaku. Po drodze pięć przełęczy czyli Col de Port (1249 m. n.p.m. - na 31 kilometrze), Col de Portet-d'Aspet (1069 m. n.p.m. - na 103 km), Col de Mente (1349 m. n.p.m. - na 117 km), Col du Port de Bales (1755 m. n.p.m. - na 163 km) i Col de Peyresourde (1569 m. n.p.m. - na 188 km). Na trasie były przewidziane trzy duże bufety (tzn. z napojami i żywnością). Pierwszy w Saint-Girons na 69 kilometrze, zaś dwa kolejne na przełęczach Mente i Port de Bales. Czwarty czekał zaś na wszystkich bohaterów dnia już na mecie w Loudenvielle. Słabiej przygotowani uczestnicy musieli natomiast uważać na dwie strefy eliminacyjne wyznaczone we wspomnianym już Saint-Girons i Estenos na 133 kilometrze. Dodam jednak, że limity czasu były "wyrozumiałe" dla ludzkich słabości bowiem do Saint-Girons trzeba było przyjechać przed godziną 10:50, zaś do Estenos przed 14:30.

Pierwsza część wyścigu aż do Tarascon-sur-Ariege (474 m. n.p.m.) przebiegała po terenie pagórkowatym z delikatną tendencją zwyżkową. Podczas tych zapoznawczych 15 kilometrów należało rozważnie przemieszczać się do przodu, lecz jednocześnie uważać na siebie w wielkim peletonie pełnym samych ambitnych amatorów o różnej technice i zwyczajach jazdy. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege trzeba było skręcić w kierunku zachodnim gdzie czekał nas pierwszy z pięciu podjazdów czyli Col de Port (17 km przy średnim nachyleniu 4,6 %). Zgodnie z oczekiwaniami wzniesienie to było co prawda długie, lecz stosunkowe łatwe czyli szybkie. Niewiele było na nim odcinków "trzymających", a do tego zdarzały się jeszcze fragmenty niemal zupełnych wypłaszczeń. Dlatego też na całej górze w użyciu miałem przełożenie 39 x 21 czy tam gdzie było łatwiej nawet 39 x 19. Zgodnie z planem starałem się utrzymywać puls na maksymalnym poziomie 160-165 bpm.

Mimo dość oszczędnej jazdy na całym podjeździe wyprzedzałem kolejnych "rywali" i na górze złapałem już koła ludzi jadących w tempie zbliżonym do mojego. Oczywiście wiele miejsc i kilka minut straciłem na krętym zjeździe do Massat. Dla przykładu Piotr, który wjechał na przełęcz jak sądzę półtorej czy dwie minuty po mnie dopadł mnie i minął już po 4-5 kilometrach tego zjazdu. Nie da się ukryć, że choć całkiem niezły ze mnie "góral" to jednocześnie wyjątkowo nędzny "zjazdowiec". Nie ukrywam, że podczas tego rodzaju wyścigów najwięcej obaw mam na pierwszym zjeździe gdy mi przychodzi gnać na złamanie karku przy niezbyt jeszcze rozrzedzonej stawce z masą szybszych rywali na plecach. Nieco na usprawiedliwienie mogę tylko wspomnieć, iż tego dnia na zjazdach musiałem zachować szczególną ostrożność z uwagi na drobną usterkę manetki przedniego hamulca przez co w 100% polegać mogłem tylko na hamulcu tylnym.

Na szczęście po zjeździe udało mi się złapać ogon jakiejś grupki. Ta grupka złapała kolejną itd. itd. Tym sposobem po kilkunastu kilometrach znalazłem się na końcu już wcale niemałego peletonu, który po jakimś czasie w dolinie rzeki Arac złapał kolejną grupę podobnych rozmiarów. Oczywiście momentami trzeba było zachować czujność i kilometrowym zrywem przeskoczyć między pękniętymi częściami takiego dużego peletonu. Koniec końców zanim dojechaliśmy do podnóża Portet-d'Aspet zdążyłem się zorientować, że wokół mnie są ludzie których mijałem tuż przed szczytem Col de Port przez co miałem pewność, iż straty poniesione na pierwszym zjeździe zostały już odrobione.

Oczywiście ów najdłuższy płaski odcinek tej imprezy rozciągający się od 44 do 97 kilometra trasy trzeba było rozsądnie wykorzystać. Był to właściwy czas na sięgnięcie do kieszonek po pierwsze zapasy żywności zanim wyścig wkroczy w swą decydującą fazę. Ja przy sobie miałem dwa bidony o pojemności 750 ml, a także jakieś ciastko, baton energetyczny i sześć kupionych dzień wcześniej żeli (trojakiego typu, po dwa na każdą z trzech faz wyścigu). Ostatecznie wykorzystałem pięć z sześciu. Postanowiłem też nie zatrzymywać się na pierwszym bufecie w Saint-Girons i skorzystałem jedynie z szerokiej oferty dwóch kolejnych bufetów. Na przełęczach Mente i Port de Bales za każdym razem zatrzymałem się m/w na półtorej czy dwie minuty. W menu owych "restauracji" znajdowały się m.in. ciastka, kawałki bananów i pomarańczy, suszone morele, żele energetyczne i co najistotniejsze woda, cola czy napoje izotoniczne do uzupełnienia bidonów.

Druga góra wyścigu czyli Col de Portet-d'Aspet była na papierze najłatwiejszym z czekających nas pięciu podjazdów. Na dobre wzniesienie to zaczynało się za miejscowością Saint-Lary (nie mająca poza nazwą nic wspólnego z wioską u podnóża góry Pla d'Adet) i liczyło sobie zaledwie 5,5 kilometra. Już na początku podjazdem minąłem postać dobrze znaną mi z ekranu Eurosportu. Był to słynny Bask Abraham Olano o pięć lat starszy i kilka kilogramów cięższy niż w ostatnich chwilach swej kariery zawodowej, ale co sława to sława. Cytując przy tej okazji słowa Hugh Granta z filmu "Notting Hill" wyprzedzanie tego rodzaju "rywala" było dla mnie przeżyciem surrealistycznym, acz miłym. Zadałem sobie pytanie czy aż tak dobrze mi idzie? Wszak Olano w odróżnieniu od Grega Lemonda czy Stevena Rooksa to zaledwie 37-letni gość utrzymujący się przynajmniej do niedawna w bardzo dobrej formie fizycznej. Przecież to do niego, a nie Lance'a Armstronga czy Laurent'a Jalaberta należy nieoficjalny rekord świata w maratonie pośród kolarskich emerytów. Olano w rodzimym San Sebastian przebiegł ów klasyczny dystans poniżej 2 godzin i 40 minut przed dwoma czy trzema laty. W moich oczach jedynym usprawiedliwieniem dla postawy mistrza świata z 1995 roku mógł być fakt, iż jechał w towarzystwie przyjaciela, którego nie wypadało mu gubić. Niemniej kto o tym będzie pamiętał. W annałach wyścigu zostanie zapisane, że Formela, Mrówczyński & Marszałek pokonali Olano, Rooksa i Lemonda!

Ostatnie 2,5 kilometra tego podjazdu były bardzo strome tzn. o średnim nachyleniu około 9%. Na początku tego odcinka zobaczyłem przed sobą Piotra, który jechał w towarzystwie jakiegoś Brazylijczyka. Przyśpieszyłem nieco i dojechałem do swego nieco pokiereszowanego kolegi. Jak się okazało Piotr leżał w kraksie, która wydarzyła się gdzieś w okolicach pierwszego bufetu. Zważywszy, że upadł przy prędkości zbliżonej do 50 km/h miał sporo szczęścia że skończyło się tylko na potłuczeniach i szlifach. Razem dojechaliśmy do szczytu przełęczy i tyle go widziałem już do samej mety wyścigu. Piotr nie zrażony bowiem przykrym zdarzeniem z bufetu pognał w dół we właściwym sobie stylu. Ja zjeżdżałem z Aspet nad wyraz ostrożnie i nie bez przyczyny. Zjazd kilkukilometrowy, szybki i trudny technicznie. Na poboczu wciąż te same kamienne bloki, o które przed dwunastu laty śmiertelnie rozbił się Włoch Fabio Casartelli. Jeden z odcinków tego zjazdu był też nad wyraz stromy dochodzący do 17 %. W końcowej fazie zjazdu kątem oka uchwyciłem białą bryłę skrzydlatego pomnika ufundowanego ku pamięci w/w mistrza olimpijskiego z Barcelony.

Zjazd z przełęczy Aspet po lekkim skręcie w lewo przechodził od razu w podjazd pod trudniejszą przełęcz Mente. Na dzień dobry kilometrowy odcinek o nachyleniu blisko 10 %. Potem kilkaset metrów zjazdu i pozostała rzekłbym zasadnicza część owego podjazdu czyli 7 kilometrów o średnim nachyleniu 8,4 %. Z tego względu Mente należy uznać za najbardziej stromy podjazd na trasie tegorocznego L'Etape du Tour. Całe szczęście, że wzniesienie to nie było zbyt długie, albowiem jego każdy kilometr dawał się we znaki. Powoli dochodziło już południe, więc słońce nieźle już zaczęło przypiekać. Niemniej tym razem warunki były znośniejsze niż przed rokiem na trasie do L'Alpe d'Huez. Jak już wspomniałem na szczycie zatrzymałem się chwilę na bufecie i po około dwuminutowym postoju ruszyłem w dół ku miejscowości Saint-Beat.

Pomny legend jakie słyszałem o niektórych pirenejskich drogach, w tym m.in. o tym właśnie zjeździe znanym z pechowego upadku Luisa Ocany spodziewałem się kolejnego trudnego technicznie zjazdu po niezbyt dobrej jakości drodze. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka. Droga była dość szeroka i najwyraźniej w ostatnich latach zmodernizowana, zaś wiraże bezpieczne. Oczywiście i tu straciłem nieco pozycji, ale zważywszy na fakt, iż stawka uczestników była już bardziej rozrzedzona a i ja mam w zwyczaju ze zjazdu na zjazd się nieco rozkręcać straty te nie były szczególnie bolesne. Na 15-kilometrowym płaskim odcinku z Saint-Beat do Mauleon-Barousse znalazłem się w jakiejś około 20-osobowej grupie, w której jak to zwykle bywa chętnych do pracy było ledwie trzech czy czterech. Widząc co się święci również przestałem się zanadto udzielać w dyktowaniu tempa. Postanowiłem się posilić oraz zaoszczędzić siły na najtrudniejszy z czekających nas tego dnia podjazdów czyli niedawno "odkryty" Port de Bales.

niedziela, 15 lipca 2007

Foix & Ax-les-Thermes

Niedziela była dniem odpoczynku od roweru. Przeznaczonym na przejazd do Ax-les-Thermes i po drodze czyli we Foix załatwienie formalności przedstartowych przed poniedziałkowym L'Etape du Tour. Nasz sprytny plan zakład wyruszenie o poranku czyli przy umiarkowanej temperaturze, albowiem licząc się z kolejnymi wyciekami z chłodnicy nie chcieliśmy zanadto przegrzewać silnika. Większa część tej około 200-kilometrowej podróży przebiegająca drogą równoległą (acz w przeciwnym kierunku) do trasy czekającego nas w następnym dniu wyścigu przebiegła bezproblemowo. Do Foix dotarliśmy około południa gdy słonko już nieźle przypiekało. Bez trudu odszukaliśmy się Danielem Formelą moim kolegą z tras kaszubskich, który w Pireneje dostał się na swój sposób podróżując przez Mediolan i Marsylię wraz z siostrą i jej mężem. Daniel przybył do Foix tylko na sam wyścig. Poza tym dodam, że trenuje on więcej i w sposób bardziej przemyślany od nas plus okazjonalnie startuje w poważnych zawodach z kategorii U-23 np. na dwa tygodnie przed Francją całkiem nieźle spisał się w wyścigu młodzieżowców o Mistrzostwo Polski. Z tej przyczyny był naszym cichym polskim faworytem na tegoroczny L'Etape du Tour. Dzięki Piotrowi tym razem mogliśmy liczyć na całkiem niezłe pozycje startowe, bowiem cała nasza trójka miała przyznane numery od 1793 do 1795. Oznaczało to, że w gronie około 6500 uczestników staniemy nazajutrz w trzeciej strefie pośród ludzi z numerami od 1001 do 2500.

Po dłuższej chwili na rozmowę Daniel pojechał sobie na przejażdżkę, zaś ja z Piotrem udałem się do miasteczka startowego gdzie odebraliśmy numery startowe, chipy niezbędne do pomiaru indywidualnego czasu każdego zawodnika i kilka innych gadżetów imprezowych, z których najatrakcyjniejszym jest okazjonalny plecak. Poza tym w miasteczku tego rodzaju zawsze jest okazja do tego przy przyjrzeć się jakimś cudeńkom sprzętowym lub po prostu zrobić zakupy. Te nieco większe przebierając w odzieży sportowej bądź mniejsze, lecz bardziej praktyczne zaopatrując się w napoje, żele, batony czy choćby większe bidony na najbliższy wyścig. Niestety ja pobytu w tym miejscu tym razem nie będę miło wspominał, jako że rozstałem się ze swym portfelem, a co za tym idzie z dowodem osobistym, większą sumką w Euro i mniejszą w złotówkach oraz z kartą płatniczą. Zgłoszenie tego faktu organizatorom i półgodzinne poszukiwania z pomocą starszego bardzo uprzejmego jegomościa niestety nie przyniosły pożądanego rezultatu. Pozostało tylko zablokować kartę i przez pozostałe nam kilka dni wycieczki jechać, spać, jeść i pić na kredyt u Piotra. Jakby nie dość było tego nowego kłopotu to jeszcze po opuszczeniu Foix spotęgował się problem dobrze nam już znany. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege gdzie w okolicach wioski Sinsat silnik w Fordzie się zagotował i musieliśmy dwukrotnie się zatrzymać. Piotr dolał wody do zbiornika, odczekaliśmy dłuższą chwilę i z duszą na ramieniu, w bardzo spokojnym tempie dowlekliśmy się do Ax-les-Thermes, a w zasadzie do położonego dwa kilometry na wschód od miasta hoteliku L'Alpage.

Nasza kolejna "meta na cztery noclegi" prowadzona była przez Anglika Alana Toogood. Znajdowała się ona przy drodze prowadzącej z Ax-les-Thermes na przełęcz Port-de-Pailheres (2001 m. n.p.m.). Tą właśnie drogą tydzień później zjeżdżali uczestnicy Tour de France kierując się do Ax-les-Thermes by doliną rzeki Ariege dostać się następnie do podnóża podjazdu pod stację narciarską Plateau de Beille. Nie byliśmy zresztą jedynymi amatorami kolarstwa w tym miejscu. Oprócz nas zamieszkała tu bowiem 6-osobowa grupa Anglików i Szkotów, która również z jednym wyjątkiem szykowała się do startu w L'Etape du Tour. Alan występował tu nie tylko w roli naszego gospodarza, ale i szefa logistyki dla całej grupy. W poniedziałkowy poranek trzeba się było bowiem jakoś dostać z rowerami do oddalonego o 45 kilometrów Foix, zaś po szczęśliwym ukończeniu wyścigu wrócić z mety wyścigu w Loudenvielle do naszej nowej bazy noclegowej czyli pokonać odcinek około 200-kilometrowy. Po wpłaceniu "skromnych" 150 Euro od głowy mieliśmy ten problem z głowy. Nie ukrywam, że gdy na kilka miesięcy przed wyprawą po raz pierwszy usłyszałem od Piotra o takiej ofercie naszego gospodarza wydała mi się ona bardzo droga i dostosowana ewidentnie do "brytyjskiej kieszeni". Niemniej jak czas pokazał w obliczu usterek "naszego" Forda Fusion taka opcja była dla nas wybawieniem.