czwartek, 14 lipca 2005

Iseran

Na deser w upalny, świąteczny czwartek 14 lipca zostawiliśmy sobie z Piotrem Col de l'Iseran (2770 m. n.p.m.) czyli drugą najwyższą przełęcz drogową we Francji. Jeszcze przed półwieczem był to dach kolarskiej Europy o kilkanaście metrów wyższy niż włoskie Stelvio. Przerosła ją dopiero wojskowa droga przez Col de la Bonette, po tym gdy z inicjatywy tamtejszych mieszkańców do klasycznej drogi przez przełęcz (2715 m. n.p.m.) dodanego odcinek wokół wierzchołka Cime de la Bonette wprowadzając szosę na poziom 2802 metrów. Iseran tymczasem jest bardziej naturalnym wynalazkiem. My zabraliśmy się za ów podjazd od jego północnej strony, albowiem do bazy wypadowej w Bourg-Saint-Maurice z naszego Macot mieliśmy ledwie siedemnaście kilometrów. Mimo tego do podnóża góry postanowiliśmy dotrzeć samochodem, a to z uwagi na wielki dystans samego wzniesienia. Podjazd pod Iseran rozpoczynany w samym Bourg-Saint-Maurice liczy sobie bowiem aż 49 kilometrów i niemal 2000 metrów przewyższenia! Daje to z pozoru skromne średnie nachylenie rzędu 4 %.

Tak naprawdę jednak dystans ten składa się z czterech wyraźnie oddzielonych od siebie odcinków. Na początek niemal płaskie 9 kilometrów do Viclaire. Potem 15 kilometrów podjazdu do tamy na sztucznym Lec du Chevril, po której przechodzi droga do znanej stacji narciarskiej Tignes. Ten odcinek ma średnie nachylenie 5,8 %. Po czym kolejne 9-kilometrowe „falsopiano” do stacji Val d'Isere, w której kończyła się przeszło 30-kilometrowa górska czasówka Tour de France 1996 wygrana przez Rosjanina Jewgienija Bierzina. Przed tym słynnym górskim kurortem trzeba było pokonać szereg ciemnych i mokrych tuneli, dość niebezpiecznych szczególnie w drodze powrotnej. W końcu po wylocie ze stacji mamy kolejnych 15 kilometrów wspinaczki, tym razem o średnim nachyleniu 5,9 %. Początek dość prosty wśród wysokogórskich łąk, lecz po paru kilometrach droga przeskakuje nad potokiem i wbije się krętą drogą w zbocze góry z paroma bardziej stromymi odcinkami. Droga z Val d’Isere na przełęcz Iseran jest pięknie opisana za pomocą drewnianych tablic podając strudzonemu turyscie takie informacje jak: wysokość bezwzględna (aktualna i końcowa), odległość do szczytu i średnie nachylenie następnego kilometra. Tego dnia martwiąc się o pogodę na niebotycznej przełęczy ubrałem się zbyt grubo. Okazało się, że wystarczyło zabrać rękawki zamiast koszuli z długim rękawem ubranej pod koszulę z krótkim rękawem. Pomimo pewnego „przegrzania” udało mi się pokonać te 50 kilometrów w tempie 19,98 km/h. Piotr dotarł niespełna trzy minuty po mnie i też spokojnie przekroczył średnią 19,5 km/h. Oznacza to, iż dobrą formę zachowaliśmy do samego końca naszej wyprawy.

Nasza pierwsza wspólna wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Dla mnie była najpiękniejszą i najwszechstronniejszą z dotychczasowych. Udało nam się zrealizować wszystkie zasadnicze cele. Zrobiliśmy sześć "prywatnych" treningów i zaliczyliśmy start w być może najtrudniejszym z europejskich wyścigów dla amatorów kolarstwa. Zgodnie z danymi altymetru na liczniku Piotra na tegorocznej trasie La Marmotte było przeszło 4800 metrów przewyższeń. Tymczasem na trasie najtrudniejszego z tegorocznych etapów Tour de France czyli piętnastego do Saint-Lary-Soulan zaledwie 4100 metrów. W sumie podczas siedmiu rowerowych dni zdobyliśmy dziesięć alpejskich szczytów, w tym trzy najwyższe we francuskich Alpach: Bonette, Iseran i Galibier, jeśli pominąć graniczną przełęcz Agnel. Każdy podjazd z naszej dziesiątki bywał używany na "Wielkiej Pętli" mając co najmniej pierwszą kategorię, a według mego rozeznania sześć lub siedem z nich rangę HC czyli najwyższej kategorii. Do tego udało się nam obejrzeć z bliska dwa etapy Touru i to na dwa całkiem różne sposoby tzn. dziesiąty z punktu widzenia przydrożnego kibica oraz jedenasty okiem gościa z "obsługi" tej wielkiej imprezy. Po prostu rewelacja.

Za rok bogatsi o te doświadczenia czyli lepszą znajomość swoich możliwości fizycznych oraz wiedzę na temat wymaganego w tym terenie sprzętu być może raz jeszcze zmierzymy się z morderczym "Świstakiem" lub dla odmiany pojedziemy L'Etap d'Tour – jeśli tylko po latach przerwy zawita on w Alpy. Piotr miał nawet okazję zasugerować pewne ułatwienia w sposobie rejestracji do tej imprezy napotkanemu w Briancon redaktorowi naczelnemu "Velo Magazine", ale czy te uwagi Francuzi wezmą sobie do serca? Jak na razie przynajmniej wyprawa w Pireneje wydaje mi się strasznie długa i choć w samochodzie "od pawia aviomarin wybawia" to przyznam bez cienia przesady, że wielogodzinna jazda samochodem męczy mnie bardziej niż jazda rowerem po wysokich górach. Poza tym zostało nam jeszcze w samych Alpach niemało do zobaczenia. Czekają na nas chociażby: Mont Ventoux, Madeleine, Val Thorens czy Joux-Plane by wymienić tylko kilka.

środa, 13 lipca 2005

Briancon

Następnego dnia o godzinie czwartej rano Jacek z Tomkiem z uwagi na obowiązki zawodowe tego pierwszego rozpoczęli podróż powrotną do Polski. Tymczasem ja i Piotr wraz z redaktorem Ceglińskim udaliśmy się na metę jedenastego etapu TdF czyli do Briancon. Mieliśmy do przejechania jakieś 300 kilometrów samochodem na około przez Grenoble by dopiero od przełęczy Lautaret wbić się na trasę wyścigu. Marek załatwił nam opaski uprawniające do wejścia w strefę techniczną okolic mety, aczkolwiek do olbrzymiego Biura prasowego my dwaj "pomocnicy" musieliśmy się dostać "innym sposobem". Kręcąc się po zastrzeżonej strefie wokół mety mogliśmy się natknąć na ludzi, którzy swego czasu sprawiali, iż francuskie kolarstwo liczyło się w świecie znacznie bardziej niż obecnie. Wspomnę tylko Bernarda Hinault, Bernarda Thevenet czy Laurenta Jalabert. W samym zaś Biurze prasowym obecni byli też Charly Mottet i Jean-Francois Bernarda. Na finiszu stanęliśmy dosłownie pięć metrów za kreską, po prawej ręce finiszujących kolarzy. Niestety sam finisz okazał się za szybki dla mojego aparatu, a może raczej dla mego refleksu. Inna sprawa że pole widzenia było nieco ograniczone oraz, że nie ja jeden chciałem utrwalić finisz dwóch "walczaków" czyli Aleksandra Winokurowa i Santiago Botero. Trochę szkoda, że metę etapu wyznaczono na płaskim terenie przy rzece Durance, a nie jak zazwyczaj (podczas Touru, Giro czy Dauphine Libere) na stromym podjeździe do starej części tego miasta, gdyż wówczas o ładne fotki byłoby o wiele łatwiej.

Przebieg etapu chyba nie tylko mnie mocno rozczarował. Poza kilkoma odważnymi (Winokurow, Botero, Pereiro), którym drużyna Discovery Channel pozwoliła odjechać z uwagi na większe straty, nikt groźny dla lidera nawet nie wychylił nosa. Armstrong w otoczeniu czterech kolegów: Azevedo, Hincapie, Popowicz i Savoldelli dojechał na metę bezpiecznie jak w futerale. To niesłychane by na etapie górskim przez Madeleine, Telegraphe i Galibier do mety przyjechała razem aż 26-osobowa grupa z liderem. Takiej apatii w górach Touru chyba dawno nigdy nie oglądano. Świadczyło to najdobitniej o strachu tzw. "rywali" Teksańczyka. Tego dnia rozstałem się z wszelkimi wątpliwościami co do tego kto wygra 92. Tour de France. Cóż jeszcze w Briancon było ciekawego? Można było rzucić okiem na rower Armstronga, podsłuchać wywiad z "Wino" czy nagranie live programu „Velo Club” dla kanału France 5. Piotr stał się nawet cichym gościem tego programu, albowiem zasiadł sobie na widowni.

Po wszystkim Marek chciał porozmawiać z Ryszardem Kiełpińskim (masażystą Discovery Channel, a wcześniej US Postal). Ten jednak był o tej porze dnia czyli godzinkę-czy dwie po zakończeniu etapu na tyle zajęty, iż nas do niego nie dopuszczono. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Nawinął nam się sam Johan Bruyneel i Piotr z Markiem zadali mu kilka pytań do których ja podrzuciłem jedno dotyczące wstępnej wizji składu Discovery na Tour de Pologne. Po chwili zadumy belgijski dyrektor sportowy stwierdził, iż przyjadą mocnym składem i najprawdopodobniej liderami tej ekipy na nasz Tour będą Jarosław Popowicz i Paolo Savoldelli. Pozostaje mieć nadzieję, że Bruyneel dotrzyma słowa i nie zabierze wyżej wymienionych wraz z sobą na Vueltę. Dodać bowiem wypada że tą drużyną na polskich drogach pokieruje nie on sam, lecz jeden z jego asystentów. Kolejne trzysta kilometrów z Briancon do Macot-la-Plagne zajęło nam ładne cztery godziny poniekąd z uwagi na korek pomiędzy przełęczą Lautaret a La Grave. Otóż do samochodów jadących z mety etapu przyłączyły się na jednopasmowej drodze do Grenoble samochody kibiców zjeżdżających z przełęczy Galibier.

wtorek, 12 lipca 2005

Courchevel

We wtorek 12 lipca pojechaliśmy z Macot przez Aime, Moutiers i Brides-les-Bains do Courchevel-Altiport (2004 m. n.p.m.) tzn. cztery kilometry powyżej głównej części tej stacji. Podjazd całkiem potężny bo o przewyższeniu ponad 1500 metrów licząc od najniższego punktu naszej trasy czyli miasteczka Moutiers. Właściwa wspinaczka oznaczała blisko 22-kilometrów podjazdu począwszy od Brides-les-Bains, o średnim nachyleniu nieco ponad 6,5 %. Do tego miejsca wspinaliśmy się w nieprzebranym tłumie kibiców-cyklistów wśród, których najliczniejsze były różowe koszulki T-Mobile. Kilka godzin później ci właśnie kibice mieli prawo czuć się bardzo zawiedzeni. W połowie wzniesienia minęliśmy też stanowisko znanego z ekranu Eurosportu czerwonego diabła, czyli żywiołowego kibica również rodem z Niemiec.

Na tle zupełnych amatorów Tomek, Piotr czy ja prezentowaliśmy się prawie jak zawodowcy. Wyprzedzaliśmy całe grupki fanów dwóch kółek. Mnie zaś minął tylko jakiś dziarski 40-latek z Włoch i chłopak z koszulce Paged Scout, który jednak nie wytrzymał tempa mastersa z Italii i po kilkunastu minutach jechał już w naszych kołach. Tuż przed południem dotarliśmy na szczyt, a przynajmniej najdalej jak się dało tzn. do miejsca 150 metrów przed metą. Bezpośrednie sąsiedztwo mety zagradzali już bowiem nieustępliwi żandarmi. Parę chwil spędziliśmy na opalaniu w górskim słońcu i robieniu zdjęć na tle mety. Potem czas było poszukać i czas dogodnych miejsc dla Tomka i Piotra do obserwacji, zaś dla mnie i Jacka do robienia zdjęć jak tylko zjawi się kolorowa karawana wyścigu.

Ostatecznie Piotr przycupnął na mostku jakieś 1000 metrów przed metą skąd zdał relację dla polskiego Eurosportu. Nasza pozostała trójka znalazła sobie miejsce 700 metrów przed metą tuż za jednym z wiraży, skąd był dobry widok na wcześniejsze 200 i późniejsze 100 metrów. Etap jak i jego finał okazał się całkiem ciekawy. Fotek strzeliłem całe mnóstwo, choć niektóre rozmazane, bowiem uczyłem się dopiero zasad współpracy ze swym Olympusem. Na szczęście wprawną ręką Jacka powstała jeszcze, druga znacznie bogatsza galeria. Ja choć przeoczyłem Michaela Rasmussena to jednak na pierwszym planie złapałem Alejandro Valverde i Lance’a Armstronga czyli dwóch głównych bohaterów dramatu, którzy do ostatnich metrów toczyli walkę o etapowe zwycięstwo.

Po etapie czekał nas zjazd wśród całej masy samochodów i rowerzystów co było również ciekawym przeżyciem. Samochody prawą, zaś rowery lewą stroną drogi, wszyscy w tym samym kierunku. Pełna kultura i zabezpieczenie ze strony pomocnej policji. Do poziomu Brides-le-Bains czyli 20-25 km poniżej mety nikt nie miał prawa pchać się autem do góry. Taka organizacja może być wzorem dla decydentów z Karpacza ... mam na myśli słynne zakorkowane zjazdy po etapie Tour de Pologne do Biura prasowego w Hotelu Skalnym.  Po zjechaniu do Moutiers czekał nas jeszcze 17 kilometrowy odcinek lekko pod górę do macot-la-Plagne n, na którym należało pokonać 240 metrów róznicy wzniesień. Późnym wieczorem z mety w Courchevel do naszej bazy w Macot-la-Plagne dotarł Marek Cegliński, dziennikarz „Rzeczpospolitej”, który przyjechał do pracy podczas drugiej części Touru.

poniedziałek, 11 lipca 2005

La Plagne

Niedzielę przeznaczyliśmy oczywiście na odpoczynek. W tym czasie raz jeszcze udaliśmy się do L'Alpe d'Huez. Jacek miał do oddania chipsa zwrotem kaucji oraz swój ciężko zapracowany dyplom. Przy okazji wybraliśmy się kolejką linową na najwyższy z okolicznych szczytów tzn. Pic Blanc mający ponad 3300 m. n.p.m. Kupiliśmy też sobie własne zdjęcia z trasy wyścigu robione wszystkim uczestnikom wyścigu na przełęczach Glandon i Galibier przez firmę Photobreton. Natomiast w poniedziałek 11 lipca czekał nas długi transfer samochodowy. W dodatku poprowadzony jakby trasa górskiego etapu czyli przez przełęcze Glandon i Madeleine. Celem tej wycieczki była nasza trzecia baza noclegowa w Macot la Plagne. Wieczorem jeszcze tego samego dnia tzn. jak tylko ustał deszcz postanowiliśmy się wspiąć do stacji La Plagne. Na tym podjeździe Tour de France finiszował już czterokrotnie tzn. w latach 1984, 1987, 1995 i 2002. Przy dwóch pierwszych okazjach wygrywał na nim Francuz Laurent Fignon, za trzecim razem Szwajcar Alex Zulle, zaś jak ostatni Holender Michael Boogerd. Niemniej wszystkim najbardziej w pamięci zapadł Irlandczyk Stephen Roche walczący dosłownie do utraty tchu w 1987 roku o zniwelowanie straty do Hiszpana Pedro Delgado.

Przyznam, że tego dnia nie czułem specjalnego zmęczenia wyczerpującym przecież wyścigiem. Nogi miałem rewelacyjnie mocne. Pojechaliśmy tym razem w trójkę i z początku Tomek narzucił najszybsze tempo. Wkrótce jednak okazało się, że podczas La Marmotte wypruł się do reszty i jeszcze po dwóch dobach odczuwał skutki swej sobotniej szarży. Zmieniłem go na prowadzeniu i dojechałem do La Plagne z przewagą około minuty nad Piotrem. Ciekawostką jest fakt, iż w centrum Macot można nabyć i podbić w stosownym kasowniku bilet z czasem zegarowym na starcie podjazdu, zaś w samej stacji znajduje się ponoć drugi kasownik, który podbija inną część owego biletu niejako na finiszu „górskiej czasówki”. Piszę ponoć, gdyż straciłem kilkadziesiąt sekund na jego poszukiwania, będąc ciekawym jakiż to czas wyszedł mi w związku z tak piękną jazdą. Poniechałem dalszych poszukiwań w momencie gdy do wrót stacji dojechał Piotr i dalej już razem postanowiliśmy dotrzeć do samego końca szosy. Podjazd kończy się na wysokości 2080 metrów n.p.m. dobre półtora kilometra za tradycyjną metą etapów Touru. Na mokrym zjeździe trzeb było bardziej niż zwykle uważać, zaś w środkowej jego fazie widać było jak na dłoni tor saneczkowy czy też bobslejowy rodem z Igrzysk Olimpijskich – Albertville 1992.